Wrocław StrEAT food truck festival – edycja druga, z okazji zakończenia roku akademickiego. Aut jakby mniej, podobnie jak i mieszkańców Wrocławia, którzy zjawili się na terenach przed Uniwersytetem Przyrodniczym. Brak kolejek do poszczególnych food trucków jeszcze dwa miesiące temu brzmiałby jak dobry żart. Tym razem to rzeczywistość, a dania wydawane były niemal od ręki. Dla klienta świetnie, dla właścicieli food trucków pewnie gorzej. Czyżby znudzenie food truckami? Chyba trochę tak, swoje dołożyła także niepewna pogoda. Właśnie z powodu problemów z aurą, a także natłoku pracy, na festiwalu zjawiliśmy się tylko jednego dnia, w sobotę. W piątek i niedzielę zwyczajnie nie daliśmy rady, aczkolwiek kiedy już jedliśmy, to od razu całkiem sporo, bo i zebraliśmy się w sporą grupkę.
Swoje pierwsze kroki skierowaliśmy do warszawskiej ekipy serwującej kuchnię, której we Wrocławiu jeszcze do nie dawna nie mogliśmy zjeść, a więc Kuchni Bałkańskiej u Pecego. Na szczęście od niedawna podobne dania można dostać w Akropolu na Solnym.
Kuchnia bałkańska to pewna ciekawostka, a stołeczny food truck postawił na klasykę, a więc Pljeskavicę w kilku wersjach. Pljeskavica to grillowany kotlet z siekanej wołowiny, wieprzowiny i baraniny. My wybraliśmy dwie opcje – pljeskavicę gurmańską (18 zł), czyli w bułce oraz zestaw pljeskavica (20 zł).
Całość została zamknięta w leciutkiej bułce lepinji i na siłę można było stwierdzić, że to alternatywa dla wszechobecnych burgerów. Spory kotlet faktycznie jest siekany, a nie drobno zmielony. Mięso ma wyczuwalną strukturę, jest świetnie przyprawione i, mimo długiego grillowania, zachowało soczystość. W połączeniu ze świeżutkimi warzywami i ostrym ajvarem stworzyło niezwykle aromatyczne i bogate w smaki danie, jak najbardziej warte swojej ceny. Nie doczytałem tylko wcześniej, że w skład zestawu wchodzi boczek. Poprosiłbym wtedy o jego mocniejsze wysmażenie.
Pljeskavica w zestawie z frytkami i bryndzą zyskała uznanie głównie dzięki obecności tego ostatniego. Kotlet taki sam jak w bułce, do tego coś na wzór sałatki szopskiej, no i nadający charakteru, słonawy ser.
W międzyczasie, w drodze od jednego stanowiska do drugiego, zaopatrzyliśmy się w lemoniadę (5 zł) na stoisku KRAM-u.
Moim drugim celem tego dnia był foodtruck Kingston Town Patty. Jamajski klimat, luz, głośna reggowa muzyka i kompletnie nieznane jedzenie.
Patti to różnokolorowe pierożki z przeróżnymi nadzieniami. Przy wyborze zdałem się na obsługującego mnie człowieka, który z dużą pewnością polecił opcję z wołowiną. Cena na pewno do zaakceptowania, a jeśli dodać do tego fakt, że danie miało być ostre, pieczony pieróg zaintrygował mnie jeszcze bardziej.
Ciasto sztywne, chrupiące i żółte, a w nim zamknięta spora ilość mielonej wołowiny z dodatkiem cebuli. Początkowa myśl o zbyt suchym pierogu natychmiast przestała być aktualna, kiedy dotarłem do gorącego, soczystego i ostrego mięsa. Oryginalne, ciekawe i idealnie zbalansowanie danie.
Dziedziniec, na którym umiejscowiła się ekipa od Boba Marley, okazał się najlepszym i najbardziej obleganym miejscem całego zlotu. Średnią klientów na pewno zawyżał jeden food truck – Osiem Misek, przy którym właściwie cały czas ustawiał się ogonek spragnionych pad thaia i buły maślanej. Nie chcąc się specjalnie wyłamywać, także i my ustawiliśmy się, zamawiając jeden i drugi specjał.
Buła maślana z pulled porkiem, wiadomo, doskonała. Lekka, orzeźwiająca i cudownie mięsna. Siedem dorosłych osób, dwójka niemowlaków, każdy zajadał się nią ze smakiem, wyrywając sobie bułę.
Inaczej sprawa miała się z pad thaiem. Kobiety i dzieci musiały spasować, ponieważ zamówiliśmy najostrzejszą wersję jaka była dostępna, a więc z habanero, którego nikt nie żałował. Sam makaron jak zawsze doskonały, delikatnie nawilżony, z soczystym kurczakiem i chrupiącymi orzeszkami. Inna sprawa to ostrość. Palenie było ogromne, ale jakoś daliśmy radę, a niejako w nagrodę za przełknięcie takiej ilości kapsaicyny otrzymaliśmy dwie porcje cudownego brownie, doskonale łagodzącego pieczenie.
Jako że nasze usta i przełyki zostały porządnie przepalone odpoczęliśmy chwilę od większych dawek jedzenia, udaliśmy się na deptak przed Uniwersytetem Przyrodniczym, gdzie ustawiła się rowerowa lodziarnia Lizing. Szybkie zerknięcie na listę trzech dostępnych smaków, później – z niedowierzaniem – kolejne, i decyzja – proszę o porcję lodów o smaku piwa.
Do piwa od zawsze miałem słabość, ostatnio staram się odkrywać coraz to nowe smaki z browarów rzemieślniczych, więc oczekiwania były spore. A kiedy ma być dobrze, zazwyczaj wychodzi słabo. Lody z ciemnego czeskiego piwa zwyczajnie rozczarowały. Były dziwnie rozwodnione, ani słodkie, ani goryczkowe, fatalne.
Marcin odwiedził jeszcze gofreak, ale ich gofr z kajmakiem i bananem okazał się przesadą pod względem ilości cukru, choć sam gofr bardzo poprawny.
Po takim doświadczeniu stwierdziłem, że nie ma co eksperymentować ze słodkościami, lepiej zjeść coś typowo streetfoodowego, a że od początku ciągnęło mnie do żółtego Mercedesa z tostami od Pan Frances, udaliśmy się w tamtym kierunku.
Przez dłuższy czas nie mogłem się zdecydować na konkretną pozycję. Najbardziej kręciła mnie ta z wieprzowiną, ale dodanie do mięsa balsamico, rukoli i miodu, to dla mnie za dużo. Decyduję się na Rubensa (10 zł) w wersji mniejszej, prosząc o zamianę rukoli na szpinak i wysmażenie boczku na skwarek.
Czas oczekiwania miał wynieść dziesięć minut, przedłużył się ponad dwa razy, więc stojąc bezczynnie skosztowaliśmy jeszcze pizzy z Pizza Truck, za co dzięki Andrzejowi z Bratwurstów.
Pizza niezwykle udana, aczkolwiek nietypowa, bo z burakami, serem kozim i rukolą. Cieniutkie jak papier ciasto, świetna kompozycja i nieprzesadna ilość sera. Fajna pozycja, aczkolwiek jednak nieco słabsza niż nasz wrocławski Happy Little Truck.
Zamówienia z foodtrucka Pan Frances dalej nie było, a spore zamieszanie panujące wewnątrz busa oraz dym wydobywający się ze środka zaczął na powoli niepokoić. W końcu, po ponad 20 minutach otrzymaliśmy swoje zamówienie.
Prezentacja słabiutka, smak jeszcze gorszy. Zimne pieczywo utopione wcześniej w głębokim tłuszczu, a do tego boczek, oczywiście tylko lekko zgrillowany, nieroztopiony plasterek sera (!) i prawdopodobnie całe opakowanie sosu BBQ. Jedliście kiedyś zimne (!) tosty z serem, który się nie roztopił? Ja też nie. Za tak wątpliwe przyjemności z góry dziękuję.
Zespół Pan Frances na tyle popsuł nam humor, że na długi czas odechciało się jeść, a w dodatku po kilku minutach nad miastem ponownie zaczęły zbierać się ciemne chmury, więc zawinęliśmy dzieci do aut i na kolację ruszyliśmy już gdzie indziej.
Wrocławskie festiwale food trucków zdecydowanie wymagają odświeżających ruchów, ponieważ na chwilę obecną bardziej nudzą, niż sprawiają przyjemność. Jest grupa sprawdzonych, pewnych aut, w których można jeść bez obaw. Niestety, druga grupa to kulinarni przebierańcy, prezentujący niski poziom jedzenia. To właśnie selekcja aut wydaje się najważniejsza przed kolejnymi imprezami.
Też byłam w sobotę i szczerze, mam zupełnie inne odczucia. Mam wrażenie ze jesteś bardzo znudzony foodtruckami, może ja sie tak ekscytuje bo był to dopiero mój drugi raz, ale kurczę, lody piwne były prześwietne! Buła maślana cudowna, pierożki gotowane na parze-super, lemoniada mniam, Burger od kill grill (chyba tak sie nazywali) rewelacja, pizza jak dla mnie taka sobie ale znajomi zachwyceni, sushi pierwsza klasa, no nie wiem, może jakoś swietnie trafiłam, ale na prawdę nie mam sie do czego przyczepić. Natomiast do ekipy Marleya nawet nie podchodziłam bo szczerze to skutecznie odstraszali bardzo głośną, wręcz huczącą muzyką i czekając na bulę jakoś mi sie odechciało. Pozdrawiam:)
Ja znudzony nie jestem, bo ciągle poznaję coś innego. Bardziej chodziło mi o to, że ilość ludzi na pierwszych zlotach, a teraz, zdecydowanie się zmieniła.
Ostatnio w Zabrzu też jedliśmy tosty u Pan Frances. Nasz wybór padł na TRUSIA :D. Po odczekaniu kilku minut dostaliśmy tosty ale bez bitej śmietany 🙁 Na pytanie, dlaczego nie ma bitej smietany? Przecież na obrazku jest, dostaliśmy odpowiedź, że niestety wyszła 🙁 Ale 10-chacza już skasowali Tosty dobre ale niesmak pozostał. Trzeba było poinformować klienta albo obniżyć cenę np. do 8 zeta. Ale fakt, foodtrucki już się powoli przejadają. Powinny być dłuższe przerwy miedzy takimi zjazdami. A tak jak się popatrzy to co 2tygodnie gdzieś zjeżdzają się foodtrucki. Jak nie Wro to Kraków, Łódź, Katowice itp. Dłuższe przerwy i będzie OK. Co za dużo to nie zdrowo.
ja byłam na food truckach pierwszy raz…i spodziewałam się czegoś lepszego, wykreślając z menu hamburgery, zostaje bardzo mały wybór… pomijajac osiem misek, ciężko było znaleźć coś pysznego,
gofry i naleśniki dla mnie odpadaja bo nie „opłaca” się ich kupić, pierożki bez rewelacji, jamajski food truck odstraszał muzyka, fabryka frytek- wszystko z mrożonek -.-, zupa- niektóre pozycje ciekawe, inne nuuuudne, grzanki jak wspomniałes sam tłuszcz
Byliśmy i w piątek, i w sobotę i w niedzielę. Ja za każdym razem wracałam na tosta w Pan Frances, których mięśniak zachwycił mnie w piątek. Za każdym razem max. 4 min czekania. Spróbowałam trzech smaków: mięśniak – najbardziej wypasiona buła z boczkiem i sosem czosnek, balsamico, miód (najlepszy!), trusię (czekolada i truskawka – trochę jak dla mnie za słodko) oraz wersję z łososiem (sympatyczna kanapka.. ale daleko jej do mięśniaka). Ten foodtruck to moje odkrycie tego zlotu i mój numer 1.
Natomiast jak dla mnie totalnym nieporozumieniem okazała się kuchnia bałkańska – wersja w bułce smakowała jak przeciętna knysza z wylewającym się sosem – końcówka po zjedzeniu kotleta wylądowała w koszu.
Zgadam się co do pierożków jamajskich – wersja z ostrą wołowiną super.
Gofra jadłam w tej samej wersji (słony kajmak z bananem)- nie dałam rady zjeść całego – za słodko.
Próbowaliśmy też kalmarów z foodtrucka z frytkami holenderskimi. Bardzo tłuste, gumowate, a sos który miał być ostry był mdły i bez wyrazu. Na szczęście nie musiałam się z nimi męczyć – 2 szt to było aż za dużo jak dla mnie.
Udało nam się również spróbować pierożków momo z kiy… ok ale bardziej smakowały mi z pak choi.