Paweł Krzywonosiuk
Ostatnia relacja z Moaburgera pojawiła się na blogu w marcu tego roku, więc gdy tylko naszła mnie ochota na obiad poza domem, stwierdziłem, że dobrym pomysłem będzie wybranie się do tego lokalu w ramach małej rewizji poprzedniej oceny.
Przychodzę około godziny 17-tej i zaskakuje mnie niewielka ilość klientów w lokalu. Szczerze mówiąc, zawsze myślałem, że w godzinach obiadowych i w momencie, gdy ludzie wracają z pracy, Moaburger wypchany jest ludźmi po brzegi. Zwłaszcza biorąc pod uwagę jego naprawdę dobrą lokalizację. Wiele się nie pomyliłem, bo klienci zaczęli się schodzić niedługo po złożeniu przeze mnie zamówienia. Cóż, szczęście na start.
Sięgam wzrokiem wysoko, bo wielkie menu umieszczone jest na ścianie, tuż przy wejściu do lokalu. Jest obszerne, ale nieprzesadzone. Znajdziemy tutaj standardowe burgery wołowe, jagnięce, z kurczakiem, wegetariańskie, a nawet wersje mini dla najmłodszych entuzjastów kotleta w bułce.
Po szybkim oglądzie menu, wciąż miałem mały problem z wybraniem, wahając się pomiędzy Cheese and Bacon a BBQ. Mój dylemat rozwiązała przemiła pani kelnerka, która stwierdziła, że bez problemu może połączyć te dwa burgery w jeden. Wystarczy do Cheese and Bacon dodać sos BBQ. Bardzo zadowolony z takiego rozwiązania prosiłem o dodatkowe papryczki jalapeno i burgera bez sałaty, bo standardowo odrzucam ją w tym daniu. A, jeszcze jedno – krwistego.
Do burgera wybrałem coś, czym można zwilżyć gardło i w tym miejscu Moaburger pozytywnie zaskakuje. Jeszcze jakiś czas temu lokal nie posiadał koncesji na alkohole, która została przyznana w trakcie wakacji. Do wyboru prócz piw koncernowych, mamy jeszcze piwa rzemieślnicze z Browaru Pinta. Mój wybór pada na Pierwszą Pomoc, chociaż usłyszałem później, że A Ja Pale Ale byłoby nieco lepszym wyborem w początkowej fazie przygody z kraftowymi piwami. Kelnerka podała mi charakterystyczną dla Moaburgera długą, drewnianą łyżkę służącą za numerek zamówienia, a ja z piwem usiadłem do stolika.
Wystrój się specjalnie nie zmienił. Wciąż nie jest to wielka restauracja, ale raczej średniej wielkości lokal z paroma stolikami, długą ladą przy oknie i równie długim stole na środku pomieszczenia. Jest przyzwoicie, nie ma co narzekać. Wydaje mi się, że od mojej ostatniej wizyty trochę poprawiło się oświetlenie w lokalu.
Po około 10 minutach, które spędziłem na rozmowie z paniami obsługującymi klientów, przyszedł czas na mojego burgera. Sposób podania również nie uległ zmianie. Wciąż burgery są podawane zawinięte w papier na dużej tacce z plastiku. Cóż, właściwie to nie takie małe to zawiniątko, ale czas w końcu spróbować.
Na początek w oczy rzuca się bułka. Zupełnie inna od tych spotykanych w większości burgerowni. Jest duża, spłaszczona i dobrze zgrillowana. Nieco później panie kelnerki poinformowały mnie, że właściciel, pochodzący z Nowej Zelandii, chciał przywieźć do Polski odrobinę tamtejszych zwyczajów, a właśnie w taki sposób podaje się tam większość pieczywa: jest ono duże, ale raczej niewyrośnięte. Doceniam sam pomysł, ale swoje zastrzeżenia dotyczące bułki wymienię potem.
Zawartość burgera jest naprawdę obfita. Podwójna, karmelizowana cebula, pomidor, bekon, papryczki jalapeno, sos BBQ i do tego roztopiony ser pleśniowy. To wszystko wygląda naprawdę dobrze. Już po pierwszym gryzie było widać, że zadbano również o to, by mięso było prawidłowo wypieczone. Doskonale pasuje tutaj połączenie słodkawej cebuli, słonego sera pleśniowego i ostrej papryczki jalapeno. Wraz z goryczką piwa – zestaw idealny.
Całość generalnie mi smakowała, ale mam pewne zastrzeżenia. Jak już wcześniej wspominałem, bułka, mimo ciekawego konceptu, ciężko radzi sobie z utrzymywaniem dużej ilości składników w burgerze. Jest dość cienka i szybko nasiąka sosami, a przez to, zwłaszcza pod koniec jedzenia, trzeba się mocno starać, aby składniki z niej po prostu nie wyleciały. Rozumiem pomysł właściciela, który chce nam pokazać nowozelandzkie tradycje i szanuję ten pomysł, ale można byłoby ułatwić nieco jedzenie, np. zawijając burgera wyłącznie z jednej strony (pomysł a’la Soczewka), co pomogłoby lepiej trzymać składniki. Wciąż jednak chciałbym podkreślić, że bułka jest naprawdę smaczna, mimo mocnego zgrillowania.
Drugim, może nie tyle zastrzeżeniem, a spostrzeżeniem, jest to, że, mimo obfitości składników, troszkę pożałowano mi papryczek jalapeno. Strasznie tego żałuję, ale rozumiem, że może po prostu kucharzowi się tak sypnęło. Jednak warto na przyszłość dodać nieco więcej niż mniej, zwłaszcza, gdy klient zamawia je dodatkowo.
Wychodziłem z Moaburgera zadowolony. Prócz bardzo smacznego burgera w słusznej cenie, udało mi się porozmawiać z obsługą lokalu, która jest naprawdę miła i przekazała mi pomysł właściciela na prowadzenie tego typu baru. Świetną sprawą jest także to, że można napić się rzemieślniczego piwa, które dodatkowo jest co jakiś czas wymieniane na inne. Jak dla mnie, Moaburger to jedna z topowych burgerowni we Wrocławiu.
Moaburger
Plac Solny 10
Mam porownanie z Moa w Krakowie. Niestety ten wroclawski, stosujac slowa klasyka dno i 2 metry mulu. Przekonali sie tez chyba o tym klienci, bo gdy w Krakowie, rowniez w scislym centrum, zawsze sa tlumy, o kazdej godzinie, o tyle w tym wroclawskim sporadycznie. Na poczatku gdy Nowozelandczyk „pilnowal” kuchni faktycznie trzymali poziom, teraz to podrzedna burgerownia. Niestety wrazenie robi tylko rozmiar bulki, reszta… szkoda slow.