Dotychczas kuchnia japońska reprezentowana była we Wrocławiu głównie przez otaczające nas dookoła suszarnie. Jeśli ktoś wychylił się z ramenem, można było zrobić wielkie oczy. Tym bardziej zapaliła mi się lampka, kiedy usłyszałem o Kame, a więc teoretycznie restauracji japońskiej z ulicy Robotniczej, która stawia dopiero swoje pierwsze kroki we wrocławskiej gastronomii. Dlaczego tylko teoretycznie, o tym dalej.
Pierwsze zaskoczenie stanowiła dla mnie lokalizacja. Po sprawdzeniu w google, okazało się, że to samo centrum hurtowego zagłębia w mieście, pośród całego mnóstwa metalowych hal. Faktycznie, gdzieś spośród tych molochów, po dłuższym poszukiwaniu, trafiłem pod numer 70 J ulicy Robotniczej, gdzie czekało na mnie zaskoczenie numer dwa, o wiele mocniejsze. Już sam pomysł otwarcia baru/restauracji w takim miejscu świadczy, że dwie panie prowadzące ów biznes mają dużo odwagi.
W pierwszym momencie po przekroczeniu progu pomyślałem, że zbłądziłem. W drugim odruchu wpadłem na pomysł, że to może siedziba jakiegoś studia kulinarnego, bo one często tak wyglądają. Nie ma tu stolików restauracyjnych. Ba, nie ma tu niczego, co znamy z klasycznych restauracji. Niewielki lokal składa się z kuchni, takiej jak u babci. Ciasnej, niefunkcjonalnej, z niepozmywanymi naczyniami w zlewozmywaku i butlą gazową stojącą na zewnątrz. Od razu przeanalizowałem w myślach, czy to miejsce w ogóle mogło przejść kontrolę z sanepidu. Jest wesoło, nawet bardzo, zwłaszcza, kiedy jedna z Pań, bez polskiego języka próbuje mi tłumaczyć, jakie to dania są dostępne. A jest ich niewiele, właściwie to jedno – bento, a więc rodzaj japońskiego lunchu, drugiego śniadania, miski składającej się z kilku osobnych składników. Tym razem dostępne było bento z kurczakiem teriyaki, ryżem, sałatką z makaronem i marynowaną cukinią. Cena 18 zł, do tego miso i herbata w cenie.
Będąc jedynym gościem, zajmuję malutki stolik na parterze. Tak na oko pasujący idealnie dla mojego niespełna dwuletniego syna. Kolana mam na wysokości brody, ale co tam. Cały czas jest wesoło, ciągle myślę, że może jestem w ukrytej kamerze.
Miso na bulionie rybnym nie wywołuje wielkich zachwytów. Ot, zupa będąca dodatkiem do dania głównego, z warzywami oraz glonami i mocno rybnym aromatem. Z kolei na podane na specjalnym naczyniu bento składają się: chicken teriyaki, marynowana cukinia, sałatka z makaronem, tamagoyaki i ryż. Kurczak przygotowany wcześniej, ze skórami i odsmażony. W smaku słodko-słony, ale bardzo delikatnie, bez mocno wybijających się aromatów. Cukinia została zamarynowana w słabej jakości oliwie, która zdominowała warzywo. Do tego sałatka z makaronu, farfalle, zaskakująca najbardziej. Podana na zimno w śmietanowym sosie z kawałkami papryki. Jeśli w japońskich domach takie danie jest standardem, to opieprzcie mnie w komentarzach, ale nic takiego nie znalazłem w znanych mi źródłach. Ryż i japoński omlet stanowią dodatek, wzbogacony jeszcze o wyrazisty imbir.
Wizyta w Kame okazała się najdziwniejszym przeżyciem kulinarnym we Wrocławiu od dawien dawna. Nawet w snach nie przypuszczałem, że kiedyś trafię do takiego miejsca. Jestem w stanie zrozumieć pewien zamysł, że ma to być miejsce pokazujące japońską gościnność, domową kuchnię z kraju Kwitnącej Wiśni, ale wygląda to trochę groteskowo, choć i tak wyszedłem z Kame uśmiechnięty. Wrócić raczej nie wrócę, ale co zobaczyłem na miejscu, to moje. O ile może nie do końca smakowało mi to jedzenie, tak ściskam kciuki za te dwie panie, bo podziwiam ich odwagę. Fakt, że robią swoje jedzenie w tak kompletnie oderwanym od rzeczywistości miejscu, w tak dziwnej formie. Albo to pasja, albo szaleństwo. Trzymam kciuki!
Kame
Robotnicza 70 J
Najlepsze japonskie jedzenie jakie jadlem we Wroclawiu.
https://pl-pl.facebook.com/kame.wro/