Od poniedziałku, albo od pierwszego, albo lepiej od przyszłego miesiąca, żeby lepiej się do tego przygotować. Każdy kto choć raz został zmuszony powziąć decyzję o odchudzaniu, zna te słowa na pamięć. Mam tę wątpliwą przyjemność zaznajomienia się z tym przysłowiowym „od poniedziałku” od dawien dawna. Moja żona właściwie przeszła już nad tym powiedzeniem do porządku dziennego, bo co jakiś czas zdarza mi się je wypowiedzieć, najczęściej dodając na koniec – teraz to już na pewno.
Najpierw jednak kilka konkretów na temat tego wpisu, a właściwie cyklu. Postanowiłem, że to moja ostatnia szansa na stracenie tych cholernych kilogramów – próba publicznego wyspowiadania się przed czytelnikami ze swoich grzechów jedzeniowych. Więc Drogi Czytelniku, jeśli wpadasz na WPK jedynie w celu prześledzenia najnowszych trendów wrocławskiej gastronomii, nie ma problemu, po prostu zamknij ten wpis, on nie jest dla Ciebie. Dalej zamierzam codziennie informować Was o tym, co dzieje się we Wrocławiu, gdzie warto zjeść, a które miejsca omijać. Jeśli jednak podobnie jak ja masz tu i ówdzie kilka centymetrów za dużo, może ten wpis Cię zainspiruje. Mam nadzieję. Co jakiś czas, w przerwach pomiędzy odwiedzaniem wrocławskich restauracji, będę dzielił się z Wami postępami w 1634578282 próbie odchudzania się. Ale nie chodzi jedynie o nadmiar kilogramów. Zależy mi w końcu, aby wejść na odpowiednie tory i faktycznie myśleć o tym, co jem, choć i tak w ostatnich latach dużo w tej kwestii zmieniłem.
Na początek trochę historii. W dzieciństwie, a właściwie do 19. roku życia wszyscy dookoła mówili – jaki szczuplutki ten Piotruś, czy on nie za mało je? I tak ten ważący nieco ponad 70 kg Piotruś poszedł na studia. Studia, które może i nie należą do najtrudniejszych pod względem naukowym, ale już dla organizmu stanowią niemałe wyzwanie. Impreza, zajęcia, impreza, po drodze jakaś zapiekanka na szybko. Dodatkowo już na pierwszym roku zamieszkałem sam, poza rodzinnym domem, a jednocześnie rozpocząłem pracę w gastronomii. Nieprzespane noce, alkohol, fastfoody, i tak w kółko, z małymi przerwami na zajęcia. Kilogramów przybywało, ilość ruchu – i tak większa od 80% Polaków – zmniejszała się wprost proporcjonalnie do zwiększającej się wagi. Studia, praca, po studiach dwie prace, coraz mniej czasu na sport, coraz więcej jedzenia, to wszystko przekładało się na kolejne dodatkowe kilogramy, aż w końcu waga poszybowała najpierw ponad 90, a niedługo potem ponad 100 kg. Totalna zmiana garderoby to najmniejszy problem. Ociężałość, narastające lenistwo i wręcz nieograniczony apetyt, wzrastający wraz z rozszerzaniem się żołądka. W końcu jednak trzeba było powiedzieć STOP, bo zbliżało się własne wesele. w ciągu 10 miesięcy waga spadła ze 103 na 81 kg, ale sielanka nie potrwała zbyt długo. Rok po weselu było już 93 kg, a po kolejnym 107 kg. Kolejna kuracja, tym razem oparta głównie o ruch – sześć dni w tygodniu siłownia lub squash plus racjonalne, ale nieprzesadnie odżywanie się – 88 kg. Potem urodził się jednak Kazik, doszła druga praca i blog, więc czasu na siłownię w codziennym harmonogramie zabrakło. Nagle waga zbliżyła się do 100 kg, a obecnie do 110 kg, dokładnie 109.5 kg.
Przemiany
Ciągła walka z wiatrakami, ze swoją słabością do jedzenia, a przede wszystkim słodyczy, bez których właściwie moje życie nie istnieje. Próbowałem wszystkiego – Dukana, sportu, ograniczania jedzenia, odcięcia od słodyczy. Najdłużej wytrzymałem dwa lata, ale po każdym dużym spadku następował jeszcze większy wzrost wagi. Typowy efekt jojo, spowodowany złym odżywaniem się i brakiem ruchu, a pewnie i słabą psychiką w tym względzie.
Kiedy zazwyczaj podejmowałem decyzję o odchudzaniu? Na pewno nigdy po namowach rodziny. Taka już ze mnie uparta bestia, że wszelkie uwagi na temat mojej wagi zbywam śmiechem i na złość wszystkim nie podejmuję walki. Na zasadzie – na złość mamie odmrożę sobie ręce. Za każdym razem ostatecznie w głowie przeskakiwała jakaś zapadka i z dnia na dzień po prostu stwierdzałem, że pora zrzucić zbędne kilogramy, choć po drodze pojawiało się kilka poniedziałków, od których miałem wystartować.
Podejmuję kolejną walkę, ale tym razem ostatnią, a właściwie ostateczną, tak sobie obiecuję. Ale potrzebuję do tego Was, czytelników, żeby mieć jakąś motywację. Bo przyrzekanie samemu sobie nic nie przynosi, a jeśli trochę wyżalę się przed Wami, coś obiecam, to już głupio będzie się wycofać.
No więc mam postanowienie – muszę schudnąć, tak najprościej. Bez żadnych ram czasowych, bo nie o to chodzi. Mówiąc krótko – wracam do sportu. Zamierzam wrócić do regularnego grania w squasha, a do pracy wyjeżdżać rowerem, żeby nie wozić wygodnego tyłka w aucie, ewentualnie wieczorem wyruszyć na krótką przebieżkę. No i odrzucam słodycze – to akurat jedyna drastyczna zmiana, bo słodycze mają ogromny wpływ na moją wagę, obserwuję to od dawna, a że nie są niczym dobrym, wie chyba każdy, zwłaszcza w nadmiarze. Nic nie zmieni się jednak w kwestii obiadów, bo muszę i tak jeść „na mieście”, taką mam pracę, że do domu wracam późno, może po prostu szerszym łukiem będę omijał miejsca, w których je się tłusto. Dlatego tez odpadają wszelkiego rodzaju diety pudełkowe, bo po prostu ich nie uznaję, a poza tym, podczas korzystania z boxów nie mógłbym pisać dla Was relacji na blog, co stanowi obecnie priorytet. No i najgorsze na koniec, bo słodycze jakoś przeżyję – muszę częściej odmawiać sobie piwa, a bardzo je lubię.
Jeśli chcielibyście się przyłączyć i dzielić swoimi doświadczeniami na temat odchudzania, dajcie znać. Z chęcią przyjmę także przepisy na ciekawe śniadania i kolacje, a także rozpiski ćwiczeń, z których korzystacie. Jedno wiem na pewno i znam to z poprzednich kuracji odchudzających – najważniejszy jest ruch, dopiero później zbilansowana dieta. Dlatego wyjątkowo nie od poniedziałku, a od 1. września rozpoczynam. Waga startowa to 109,5 kg z planem dotarcia najpierw do dwucyfrowego wyniku. Krok po kroku, bez terapii szokowej. Trzymajcie kciuki, mam nadzieję, że Was nie zanudzę!
Myślę, że warto skorzystać ze wsparcia profesjonalistów, nie mylić z fitmaniakami czy oszołomami, jakich wielu 🙂 ja po 23987654 próbach trafiłam na super ludzi, którzy zmotywowało mnie do zmiany nawyków i waga ciagle leci w dół 🙂 chętnie podzielę się namiarami w razie zainteresowania. Tylko racjonalność i rozsądek uchroni przed efektem jojo. Ważne jest też ustalenie przyczyn tycia i walka też z nimi, a nie tylko ze skutkami. Warto zrobić badania i je przekonsultować z fachowcem. Przyczyny nadwagi często nie są tak oczywiste jak nam się wydaje. A i jeszcze jedno – sama dużo jem na mieście – taka praca, ważne żeby jeść ,,z głową” i praktycznie w każdym miejscu można coś znaleźć dla siebie. Trzymam kciuki 🙂
Z chęcią skorzystam z kontaktu:)
niestety, ale jest dokładnie na odwrót: 80% dieta 20% aktywność fizyczna 🙁
polecam zakup odżywki białkowej. można z niej wyczarować proteinowe desery, które zjesz bez wyrzutów sumienia 🙂
kilka sprawdzonych pomysłów na dietetyczne słodkości:
ciastko proteinowe:
30g mąki owsianej
15g odżywki białkowej
jajo
odrobina wody
wymieszać wszystko, przelać do kokilki, piec w 180 stopniach do suchego patyczka (około15 minut). podawać z musem owocowym.
placuszki proteinowe
30 g odżywki białkowej
40g mąki owsianej
80 g jogurtu naturalnego
70 ml mleka
1 jajko
zmieszać wszystko razem i odstawić na 5 minut. smażyć na patelni teflonowej bez tłuszczu.
placuszki z serka wiejskiego
120g serka wiejskiego light
4 łyżki mąki owsianej
jajo
15g odżywki białkowej
wymieszać wszystko, smażyć na patelni teflonowej bez tłuszczu. przełożyć pozostałym serkiem wiejskim i owocami.
fit czekolada
2 łyżki oleju kokosowego
łyżka kakao
łyżka odzywki białkowej
pół łyżeczki miodu
zmieszać wszystko, przelać do sylikonowej foremki na lód i włożyć do zamrażarki na około 20 minut. przechowywać w lodówce.
fit czekolada biała
3 łyżki jogurtu naturalnego
2 łyżki odżywki białkowej
pół łyżeczki miodu
zmieszać wszystko, przelać do sylikonowej foremki na lód i włożyć do zamrażarki na około 20 minut. przechowywać w lodówce.
no i polecam strony:
http://dietetycznie-w-kuchni.blogspot.com/
http://www.qchenne-inspiracje.pl/
http://tylkobezcukru.blogspot.com/
http://justdeliciousx.pl/
możesz też zamówić sobie zdrowe słodkości z wyliczoną kalorycznością i makroskładnikami u mnie: https://www.facebook.com/Upiecze-Ci-si%C4%99-275392272845568/?fref=ts 🙂
co do treningu to polecam skorzystać ze wsparcia profesjonalistów, na każdej siłowni są trenerzy personalni, których można poprosić o rozpisanie ćwiczeń. nie kosztuje dużo, ale człowiek nie kręci się bez sensu między maszynami 🙂
Nooo, dzięki! Tak wyczerpującego wykładu się nie spodziewałem, super:)
A właśnie, ze ruch, bo według nowej piramidy żywieniowej to ruch jest podstawa, a potem warzywa, owoce, ziarna itd…. ?
Jestem bardzo wzruszona osobistym wpisem autora. Trzymam kciuki za udaną przemianę stylu zycia 🙂
Ja czekam na jakieś wzmianki we wpisach, gdzie i co warto jeść, żeby nie przytyć. Uściślę, chodzi mi o to co polecasz w danym miejscu dla osób na diecie/zdrowo się odżywiających itp. Mogłoby to być fajne wyzwane dla Ciebie, bez rezygnacji z dodawana wpisów 🙂
Z wpisów nie rezygnuję, i tak będę jeść „na mieście” 🙂
Tam zaraz ruch… Pewnego dnia powiedziałem basta, wyznaczyłem ścisłe, nieprzekraczalne pory jedzenia, obiecałem sobie, że tylko jeden posiłek dziennie (w porze obiadowej na mieście) będzie „na bogato i do oporu” i nawet palcem nie kiwnąłem, a waga zeszła osiem kilo w dół.
eee. Ludzie szukają magicznego sposobu. Od lat trenuje i nie ma magicznego sposobu. Nie ma magicznego sposobu. To jest proste jak konstrukcja cepa. Jedz trochę mniej kcal niż twój organizm potrzebuje. Obojętnie czy zmniejszysz ilość kcal/jednostka czasu (powiedzmy doba) czy zwiększysz wydatkowanie poprzez ruch (np. bardziej intensywny trening/jakiś trening, aktywność w ogóle) Ja robię redukcję z 2 razy w roku i jestem w stanie w 4 tygodnie zejść z wagi. Żeby nie było utrzymuje ok 10% tkanki tł. cały rok.
moje rady : 1) mniej używania auta więcej chodzenia (jak chcę zbić tł. to właśnie np. dokładam sobie aktywność + 15.000 kroków/dzień)
2) truizm – nie jedz „śmieci” one niepotrzebnie dowalają Ci kcal – np. po co mi łyżka majonezu z 80kcal jak mam za to szklankę mleka albo 250g warzyw.
3) cukrowe rzeczy po prostu raz ,że (wiem to po sobie) powodują wilczy głód dwa to co w punkcie nr.2
4) zaplanuj sobie aby (punkt 2 i 3) nie tracić bez sensu swojej puli kcal/dobę na zbędne rzeczy. Sorry coś za coś. Możesz zjeść łososia co ma 120kcal/100g albo dorsza/makrelę co ma 250kcal/100g Za to mniej powiedzmy ryżu. I tak dalej.
aaa zapomniałem. Nie ma sensu wg. mnie większy deficyt niż 200-300kcal. To chore wtedy się robi i nawet ja mam problem aby wytrwać. Nie wysypiasz się bo głód i w ogóle nieprzyjemnie jest. Lepiej dłuższy czas na mniejszym deficycie niż mordować się. Nie schodź poniżej swojego minimalnego zapotrzebowania (tego metabolicznego mam na myśli). To nie są jakieś szurskie wymysły bo mam swój arkusz excel z zapiskami dzień po dniu kcal/ruch/treningi/sen i wagę oraz „zlinkowane” to z google fit i wiem o czym piszę.