Yemsetu odkryłem stosunkowo niedawno, bo dopiero w październiku 2016, po półtora roku działalności tego niewielkiego sushi baru z Karłowic. Wcześniej tylko słyszałem wiele dobrego o pozytywnej ekipie dwóch doświadczonych sushimasterów, tworzących w swoim lokalu niepowtarzalną atmosferę i przede wszystkim świetne jedzenie. Rzeczywiście pierwsze testy wypadły nad wyraz okazale, sushi oraz pozostałe dania należały zdecydowanie do grona tych zapadających w pamięć ze względu na swój poziom, jak i wzorową technikę oraz jakość używanych produktów.
Ciekawą opcją są codzienne lunche w cenie 35 zł – raz trafia się standardowe sushi, innym razem specjalne rolki, a co jakiś czas także zaskakujące pozycje z azjatyckiej kuchni. Właśnie ta ostatnia wersja urzekła mnie, kiedy wypatrzyłem na Facebooku Yemsetu, że w tak atrakcyjnej cenie znalazł się zestaw – kanapka bahn mi i ramen, oczywiście w wersji nieco mniejszej od standardowej, choć ciągle ogromnej, przynajmniej jak na moje możliwości.
Najważniejszą cechą, na którą zwracam uwagę przy ocenianiu ramenu jest równowaga. Nie znoszę tych cholernie słonych wywarów, narzucających swój charakter od pierwszego zetknięcia z ustami, zabijając jednocześnie radość ze spożywania pozostałych składników. Ramen z Yemsetu ma tę niezbędną równowagę, gdzieś w tle majaczy słona nuta, ale nie ona jest najważniejsza. Wybornie przygotowane jest właściwie w pełni płynne, a przy tym trzymające się w jednym kawałku jajko. Natomiast delikatna wieprzowina to sama przyjemność, choć elementem robiącym różnicę na korzyść tejże zupy jest robione na miejscu kwaśno-ostre kimchi. Zjadłem z nieukrywaną przyjemnością, wyważony smak z kilkoma zaskakującymi wtrętami bardzo mi odpowiada, a jedynym problemem okazało się to, że po takiej porcji, niby lunchowej, właściwie mogłem ubrać kurtkę i wyjść najedzony, a tu w blokach czekała już kelnerka chcąca wydać drugą część.
Bahn mi, to w luźnym ujęciu, wietnamska kanapka, podawana w bagietce z przeróżnymi dodatkami, będący w tym kraju pozostałością po Francuzach. Bagietka, pasztet, wiecie, te sprawy, w których Francuzi są naprawdę dobrzy. Bahn mi z Yemsetu jest horrendalnie ogromne, podzielone na dwie części – jedna z terriną wieprzową, druga z drobiową. Ta pierwsza charakteryzuje się większą ziołowością, druga wytrawnością, ale obie pozwalają doświadczać tej wspaniałej kremowej konsystencji z wyrazistym smakiem podrobów. Smakiem tak pięknie kontrowanym przez lekkość marynowanej, lekko kwaskowej marchewki i rzepy oraz orzeźwiającej kolendry. Dla podostrzenia dodana jest jeszcze galaretka z jalapeno – nieprzesadnie ostra, ale odpowiednio podkręcająca pracę organizmu. Właściwie to po zjedzeniu nie za bardzo wiedziałem co mam powiedzieć, takie to było dobre.
Drugim razem wpadłem na lunch, a skończyło się na skosztowaniu trzech pozycji, których proces przygotowywania śledziłem wprost z baru. Nie wybierałem nic z karty, pozwoliłem sobie na odrobinę szaleństwa i oddałem się w pełni w ręce rządzących tego dnia za barem właścicieli – Klaudiusza i Andrzeja. Niezwykle przyjemnych ludzi swoją drogą. Jeśli więc idziecie na sushi, siadajcie śmiało przy barze. Nie dość, że będziecie mieć pełną kontrolę nad produkcją Waszych dań, to istnieje prawdopodobieństwo poznania sushimastera, nauczenia się kilku rzeczy, a także skosztowania czegoś niespodziewanego.
Tym samym na przystawkę otrzymałem sałatkę kimchi (10 zł) – idealnie wyważoną, słoną, kwaśną, ostrą, lekko słodką. Posmakowała mi na tyle, że od razu zakupiłem słoiczek do domu. Tatar wołowy w gunkan maki zapewne nie podejdzie koneserom klasyki, a więc surowej wołowiny z żółtkiem, cebulką, ogórkiem i grzybami. Azjatycka odsłona tatara skradła moje serce. Mięso zostało poszatkowane nożem na moich oczach, a następnie zmieszane z sosem ostrygowym i kolendrą. Poezja, to chyba odpowiednie określenie smaków, jakie towarzyszyły mi przy każdym kęsie.
Fisiomaki z tuńczykiem (40 zł), mango i szparagami właściwie tylko potwierdzają dlaczego to właśnie o Yemsetu należy mówić jako o miejscu, gdzie można zjeść najlepsze sushi w mieście. To właściwie wygląda na deklasację całej konkurencji, kiedy zestawi się średnią ilość ryżu na każdą rolkę w Yemsetu i wszystkich tych pseudo suszarniach, powstających swego czasu jak grzyby po deszczu. Można by rzec, że tutaj nie ma miejsca na ryż, bo najważniejsza jest ryba, ogrom ryby. Doceniam pomysłowość, fantazję, bo za taką należy uznać połączenie sezonowych szparagów z mango, jakość i wyjście frontem do gościa. Dostajesz produkt gotowy, wykończony dodatkową porcją ryby i znanej już z wcześniejszej wizyty galaretki z papryczki jalapeno. Jesz, rozkoszujesz się, odpływasz i marzysz o kolejnej porcji, mimo że nie masz już na nią miejsca.
Yemsetu właściwie mnie nie zaskoczyło, a zwyczajnie potwierdziło poziom. Najwyższy wrocławski poziom, a wydaje mi się, że dzięki temu Wrocław nie ma się czego wstydzić także i w Polsce. To jest ekstraklasa, szacunek do jakości, pokaz wielkich umiejętności sushimasterów i taka kompletnie nieudawana radość z uszczęśliwiania swoich gości. Jeśli na azjatyckie jedzenie, to zdecydowanie do Yemsetu.
Yemsetu
Pl. Piłsudskiego 5