Cóż to było za głośne otwarcie! Wrocławscy fudisi mlaskali jęzorami na samą myśl o premierze pierwszego wrocławskiego steakhouse’u z prawdziwego zdarzenia. Mało tego, do stolicy Dolnego Śląska miał zjechać uznany Pan Kucharz, na kuchni pojawić się piec, o którym krążą legendy, a ceny odstraszać nawet miłośników jedzenia niespecjalnie liczących kwoty przeznaczane na jedzeniowe uciechy.
Tradycyjnie pominąłem wszelkie blogierskie spędy, podczas których testuje się dania z karty. Odpuściłem sobie też wizytę zaraz na początku, wiedząc że obsługa w takim miejscu musi mieć czas na ogarnięcie się. Kiedy już wpadłem raz, chciałem więcej i więcej, tylko czas niespecjalnie na to pozwalał, dlatego moja ponowna wizytacja w CAMPO, bo o tej restauracji mowa, miała miejsce dopiero po około trzech miesiącach.
CAMPO rzeczywiście wystartowało z wysokiego C, z każdej strony dochodziły informacje – a to o wołowinie z argentyńskiej hodowli, a to samym właścicielu hodowli, którym jest Dieter Meier, a to w końcu po prostu o dobrym jedzeniu, jakie wydawane jest na stoły gości w eleganckich wnętrzach restauracji znajdującej się na parterze OVO.
Wnętrze wyróżnia się spośród tłumu podobnych do siebie, powstających co jakiś czas modnych knajpek. Architekci z BUCK studio wykonali swoją robotę perfekcyjnie, a drewniana, pełna malutkich skrytek ściana świetnie współgra z przeciwległą czarną, na której jawi się lekko podświetlony napis z nazwą restauracji. Do tego symetrycznie ułożone stoliki i umiejętnie schowana pomiędzy drewnianymi elementami wydawka oraz kuchnia. Robi wrażenie.
Początkowo twarzą CAMPO został znany z warszawskiego Butchery&Wine Paweł Suwała. Przedstawiany jako specjalista od mięsa, przyciągnął uwagę chyba wszystkich osób zajmujących się gastronomią, bo tak głośny transfer na trasie Warszawa-Wrocław jeszcze się nie zdarzył. W międzyczasie jednak drogi Suwały i CAMPO się rozeszły, a Szefem Kuchni został jego wcześniejszy zastępca. Zmianie uległo także menu – z początkowo stricte mięsnego na poszerzone, idące mocno w stronę iberoamerykańskich klimatów. Głównym punktem mojego zainteresowania podczas obu wizyt okazały się jednak steki wychodzące z pierwszego we Wrocławiu pieca Josper. Ta potężna machina na węgiel drzewny idealnie nadaje się właśnie do grillowania mięsa zarówno ze względu na ogromną temperaturę, jak i specjalną konstrukcję oraz absolutnie niepodrabialny aromat, jaki przekazuje wołowinie.
Zanim na stole pojawia się przystawka, kelner przynosi tradycyjne czekadełko – chleb i delikatnie ziołowe masło. Tuż po nim nachodzi jednak pierwszy akt spektaklu, pozwalający sądzić, że każda kolejna pozycja będzie wielkim wydarzeniem. Cokolwiek nie napisałbym o foie gras (26 zł), można by streścić w kilku słowach – jakie to było zajebiste! To foie gras żyje swoim życiem, jest cudownym tworem gastronomicznej sztuki, w tym wypadku wzmocnione jeszcze słodkawą cebulką. I tyle, nic więcej nie trzeba. No, jeszcze zgrillowana brioszka. Dzieło, kremowe arcydzieło, i tylko szkoda że wypadło z karty. Na samo wspomnienie ślinianki ruszają do pracy.
Niedługo potem nadchodzi bohater wieczoru – rump (65 zł) czy też rumsztyk, a więc część mięsa wycinana z wewnętrznej strony udźca. Podoba mi się ascetyczny sposób podania – z sosem, który sami wybieramy oraz kawałkiem sałaty. Do tego dobieram miseczkę domowych frytek – poprawnych, choć prawdę mówiąc zbędnych, biorąc pod uwagę, iż zjadam wcześniej niemałą porcję foie gras. Zdecydowanie pochwalam także kwestię podejścia do stopnia wysmażenia mięsa. Jeśli ma być rare, to jest rare, jeśli medium, to ta różowa część jest obecna, a nie przechodzi w dość wyraźnie przeciągniętą barwę. Po przekrojeniu z mojego rumsztyku uśmiecha się krwisto czerwony kolor mięsa. Mięsa trafionego w punkt, fenomenalnie delikatnego, wręcz lekkiego. Takiego, które nie sprawia żadnego oporu ani podczas krojenia, ani podczas przegryzania. Czysta przyjemność.
W międzyczasie nastąpiła zmiana Szefa Kuchni, zmiana menu, ale jakościowo obyło się bez wielkich różnic. W międzyczasie w CAMPO eksperymentowano z polską wołowiną, ale szybko wrócono do tej argentyńskiej z hodowli Ojo de Agua. Podczas drugiej wizyty zamawiam na początek moje ukochane papryczki pimentos de padron (13 zł). Usmażone na szybko, obsypane gruboziarnistą solą, świetne. Jeśli chodzi o steki z kolei, nie idę w oklepane części wołowiny. Entrana (60 zł) to wymagający kawałek, nielubiący zbyt długiego grillowania i właśnie w takiej formie trafia na mój stół. Przede wszystkim cudownie pachnie – czystym mięsem wzbogaconym o aromat palonego drewna. Zdecydowanie nie jest to pozycja dla osób rozpoczynających swoją przygodę z wołowiną. Mocno włóknista struktura, momentami ciągnąca się, a przy tym niezwykle soczysta i smaczna część mięsa. Zdecydowanie warto spróbować, zwłaszcza z charakternym, delikatnie ostrym sosem chimichurri.
Długo się zbierałem do napisania tej relacji, ale cieszę się, że w końcu to zrobiłem. Warto pisać o takich miejscach. Mało tego, o takich miejscach chce się pisać. Miejscach, w których nie szkoda zostawić pieniądze, bo znajdujące się na talerzach jedzenie z nawiązką wynagradza wysokość rachunku. Jeśli na steki we Wrocławiu, to na pewno do Conceptu Stu Mostów, ale i na pewno do CAMPO. Na temat mięsa wiedzą w najbardziej reprezentatywnej restauracji OVO dużo i warto im zaufać.
CAMPO Modern Grill
Podwale 83
„Wrocławscy fudisi”
Kto?
A tak serio, to wyszedł jakiś potworek słowny, nawet nie wiem jak to przeczytać.
Pozdro