Są miejsca w tym mieście, które mają zaskakująco dobry marketing szeptany. Kiedy nie umieszczę ich w zestawieniu najlepszych moim zdaniem lokali w danej tematyce, natychmiast odzywają się obrońcy uciśnionych, przekonujący mnie, że się nie znam, bo jak to tak, przecież pizzeria X, bar Y, czy restauracja Z jest zdecydowanie najlepsza na świecie, za sterami na kuchni stoi drugi Modest Amaro, a używane na miejscu produkty to pierwyj sort. Nie wiem o co chodzi, skąd się to bierze, może po prostu mój gust w żadnym wypadku nie pasuje do większości.
Jednym z takich miejsc jest Pizzeria Rino, o której popełniłem jeden wpis na blogu zaraz po otwarciu lokalu na Jedności Narodowej. Od tego momentu trwała niekończąca się walka o przekonanie mnie, iż opinia była krzywdząca, że tamtejsza pizza to dzieło sztuki, a samo miejsce klimatem dorównuje najlepszym trattoriom z Neapolu. Przyznam, że tak często słyszałem o Rino w komentarzach, że w pewnym momencie zacząłem mieć wyrzuty sumienia, że faktycznie niesłusznie nie bywam tam co drugi dzień.
Czym jest Pizzeria Rino? To otwarta od piątku do niedzieli restauracja połączona z delikatesami, w których nabyć można naprawdę ciekawe okazy wędlin i serów włoskich, a także produktów przydatnych do przygotowywania potraw z Półwyspu Apenińskiego własnym sumptem. Część restauracyjna zwraca na siebie uwagę głównie ze względu na minimalistyczny wystrój oraz otwarty na salę blat, za którym pizzę kręci Włoch (?). Ogólnie, otoczka stworzona od wejścia mogłaby wskazywać, że to miejsce przeniesione wprost z Włoch w stosunku jeden do jednego.
Od czasu mojej pierwszej wizyty zmieniło się przede wszystkim menu. Wtedy ograniczone tylko do pizzy, obecnie poszerzone o makarony i gnocchi, a obecność sporych rozmiarów lady sklepowej z jakościowymi składnikami, zwiastuje, że na produktach się tu nie oszczędza. Zdradzę tylko, że to pozory.
Siadamy przy jednym ze stolików, resztę zajmują przebywający już w lokalu goście. Ogólnie miejsca jest niewiele, ale dzięki temu można odnieść wrażenie, że ciągle coś się dzieje. Na dobry (?) początek zamawiamy margheritę (22 zł), żeby sprawdzić pizzę uważaną przez jakąś część wrocławian za najlepszą w mieście, a może i wszechświecie. Subiektywny werdykt? Chyba niestety moje preferencje nie pasują do większości. Placek jest potwornie przesuszony, chrupiący jak podpłomyk, ciasto raczej nie odleżało zbyt wiele czasu przed wypiekiem, natomiast sam ser może i jest mozzarellą, ale w wersji startej, przez co na pizzy zamienił się w cienką masę, która wygląda jak wygląda. Żebyście nie myśleli, że zafiksowałem się na pizzy neapolitańskiej i poza nią nie widzę nic innego. Cenię po prostu jakościowy produkt, a ten z Rino za taki nie uważam.
Pizza to jednak mniejszy problem. Schody rozpoczęły się przy zamówieniu dań głównych. Gnocchi, przez niektórych nazywane jako gnoczczi alla bolognese (28 zł) to monstrualnej wielkości głęboki talerz, wypełniony kluseczkami wprost z gotowca z paczki, która jest dostępna… w miejscowych delikatesach. Za każdym razem w takiej sytuacji zastanawia mnie jedna kwestia – skoro możliwości nie pozwalają właścicielom na przygotowywanie świeżych gnocchi, po co umieszczać je w menu. Po co tworzyć tak obszerne menu? Takiej drogi na skróty nie akceptuję, tak jak nie akceptuję podawania gotowych pierogów ruskich ze słabej garmażerki czy bagietek z mrożonki, których używa wiele kawiarni serwujących śniadania. Gotowe, twardawe i mocno mączne gnocchi, kwaśne pomidory z puszki, trochę marchewki i zesmażonego na maksa mielonego mięsa. Trochę to wygląda jak niezbyt starannie przygotowany przez studenta obiad przed wieczorną imprezą, ale na pewno nie poważny posiłek w restauracji włoskiej. Duża ilość drobno tartego parmezanu nie jest w stanie uratować całości, pomimo że parmezan potrafi ułatwić wychodzenie z beznadziejnych sytuacji. Chwilę później na tapecie pojawia się tortellini, alla bolognese, a jakże, w cenie identycznej – 28 zł. Identycznie przedstawia się także sytuacja z malutkimi włoskimi pierożkami. Otóż one także pochodzą z gotowca, w dodatku jeszcze bardziej ordynarnego od nioki, właściwie bez farszu, z twardawym ciastem i tym samym fatalnym sosem, mającym prawdopodobnie kandydować do miana ragu. Niestety ragu przygotowuje się przez kilka godzin i nie polega na połączeniu pomidorów z puszki z mięsem.
Powiecie, że się czepiam, że idę pod prąd i nie doceniam Włocha na kuchni. No nie doceniam, co zrobić. Tak samo jak nie doceniam przypadkowego Wietnamczyka w „chińskim” barze i polskiego elektryka robiącego pierogi ruskie w Londynie. Jeśli ktoś zaprasza gości, pisząc, że oferuje prawdziwie włoskie dania według oryginalnych receptur, moje oczekiwania wzrastają wprost proporcjonalnie do pochwał. Tutaj za oczekiwaniami nie idzie odpowiedni produkt, niestety.
Pizza Rino
Jedności Narodowej 18/1 c