Niemal równo rok temu popełniłem na blogu tekst z frazą – Wszystko OK, ale dupy nie urywa. Była to moja odpowiedź na falę komentarzy o podobnej treści, przelewającą się przez polski internet oraz profile poszczególnych restauracji. Znalazł się w nim m.in. taki fragment:
Wychowaliśmy sobie pokolenie, dla którego dobrze oznacza za mało. Jedzenie nie może być już tylko smaczne. Ono ma wyrywać z butów, urywać dupsko i najlepiej wytrzepać po ziemi, a nie daj boże, żeby nie wyglądało pięknie na Insta. Smacznie? Phi, smacznie to je plebs, a nie jaśniepaństwo co to płaci i wymaga obiadu na białym obrusie i ze srebrną zastawą. To ta sama ekipa, dokładnie ta sama, co to zje wszystko i pstryka na kelnera, żeby w zębach przyniósł zwrot kasy za rachunek, bo ten schaboszczak był niesmaczny. Przecież jego Grażynka w domu robi lepsze.
Ostatnio ponownie kilka razy naciąłem się na tego typu opinie i znowu coś we mnie pękło. Nie przyjmuję argumentacji na zasadzie – idąc do restauracji X miałem wielkie oczekiwania. Okazało się, że ich jedzenie jest dobre, ale zabrakło mi tego WOW. Jasne, każdy z nas może oceniać restauracje czy w ogóle gastro miejsca wedle własnego uznania, ale odnoszę wrażenie, że niektóre z nich stają się ofiarami własnego sukcesu, a spora część okazjonalnych bywalców restauracji uważa, że skoro już ruszyli się z domu, to jedzenie powinno urwać. Dlaczego?
Wraz z odpowiednio wysokim poziomem danej restauracji, pozytywnymi opiniami oraz marketingiem szeptanym, serwowanym takim lokalom przez zadowolonych gości, do góry idą oczekiwania. Ogromne oczekiwania, których większość z nich nie jest w stanie udźwignąć. Właściwie kilka razy w tygodniu pod moimi postami na FB widuję teksty na zasadzie – teraz u nich nie jest już tak dobrze, jak na początku. Poszli na ilość, jedzenie u nich nie robi już efektu WOW. Zeszli na psy, kiedyś było super, teraz już tylko dobre jedzenie. Szedłem z wielkimi oczekiwaniami, dostałem tylko poprawny obiad. To są klasyki z komentarzy. Klasyki, które mnie przerażają, bo pokazują, iż część z nas nie potrafi czerpać radochy z jedzenia, przypinając łatki poszczególnym miejscom. Pasibus jest tutaj oczywiście przykładem idealnym, ale wybaczcie, nie będę o nich pisać, bo znowu znajdzie się jakiś mądry, który powie, że mi płacą za dobre opinie. Ale gorsze, że dostaje się właściwie każdemu, komu w tym mieście się udało – osiem misek, Piec na Szewskiej, Taszka, KRASNOLÓD nawet, no i Dinette oczywiście. Ileż to ja się nasłuchałem o tym ostatnim. A że ich jedzenie jest bez wyrazu, a że tylko dobre, a że w końcu ktoś po tych wszystkich pochwałach nie spodziewał się tylko poprawnego obiadu. Tylko dobre, TYLKO DOBRE. Bo przecież ten schaboszczak u żony to lepiej doprawiony, a w Maku za tą samą cenę mam trzy hamburgery.
Nooo, przecież wiadomo, że lokal chwalony przez dziesiątki ludzi i blogerów nie może robić jedynie dobrego jedzenia. To ma urwać tyłek przy samej kości. Pewnie wspomniane wyżej miejsca i tak radzą sobie dobrze, ale zastanawia mnie – jaki proces myślowy przechodzi przez głowy ludzi ustawiających oczekiwania w stosunku do konkretnej restauracji na poziomie wyższym, niż ten, do którego w tym miejscu mogą doskoczyć. Bo umówmy się – wybitne to na tym świecie są jednostki i ewentualnie po nich można spodziewać się czegoś genialnego. I tak dla przykładu:
- Wszystko fajnie, nie ma się do czego doczepić, tylko zabrakło efektu wow, a właściwie tego oczekiwałem po tych wszystkich komentarzach tutaj. Niestety nic więcej poza poprawnie. – jedzony makaron z krewetkami i kolendrą
To problem tych restauracji, food trucków czy bistr, że robienie dobrych rzeczy przestaje wystarczać. Brzmi to paradoksalnie, ale dzięki Twojej dobrej robocie, możesz spodziewać się automatycznie większej liczby zawiedzionych gości. Moja teoria jest taka – oczekiwania ludzi rosną wprost proporcjonalnie do popularności danego miejsca, a goście, którzy jadają regularnie w konkretnej restauracji, po pierwszym efekcie wow, już nigdy nie przeżyją tego premierowego, występującego zazwyczaj tylko raz zauroczenia. Owszem, pewnie nigdy już bułka z ośmiu misek nie wywoła takiego efektu, jak za pierwszym razem, ale doprawdy, nigdy nie wpadłbym na pomysł, aby napisać komentarz – bułka dobra, ale nie zachwyca. To już nie to samo, co na początku. Właściciele pewnie osiedli na laurach, a jedzenie nie daje efektu WOW. Dobra, no właśnie! Jest dobra i to jej największa zaleta, a nie wada do cholery.
Dlaczego o tym piszę? Bo drażni mnie podejście, wedle którego rację bytu mają tylko i wyłącznie knajpki, gdzie jedzenie urywa tyłek. Prawdziwy foodie brzydzi się jedzeniem w miejscach dobrych. Liczy się tylko doskonałość i wybitne posiłki, reszta niech spada. Moje podejście jest zgoła odmienne i cholernie doceniam restauracje utrzymujące wysoką dyspozycję od dawna na wysokim, DOBRYM, wcale nie genialnym poziomie. Jasne, że przytaczane przeze mnie sytuacje należą w dalszym ciągu do marginesu, ale spora skala ocen w internecie powoduje, że jednak są widoczne. Po prostu nigdy nie zaakceptuję oceniania na zasadzie było dobrze, ale oczekiwania miałem większe.
Co do tego ma Dinette? Otóż po nowym roku odwiedziłem dwukrotnie restaurację na Świdnickiej, akurat w momencie, kiedy dopiero pierwszy raz w jej ponad pięcioletniej historii doszło do zmiany na stanowisku Szefa Kuchni. Pawła Bieganowskiego zastąpił pracujący w Dinette od dawna Tomasz Wencek. Byłem ciekaw czy wizja dotycząca menu zmieniła się znacząco oraz czy uda utrzymać się wspomniany, wysoki poziom.
Czy uważam Dinette za najlepszą restaurację we Wrocławiu? Nie i właśnie dlatego tak bardzo ją cenię, bo kiedy mam ochotę na obiad na odpowiednim poziomie, wiem, że wystarczy skierować się w stronę Świdnickiej. Zawsze dostanę odpowiednio przygotowany produkt finalny, którego obecność w menu nie jest powodowana jedynie popularnością w danej chwili. W każdej karcie widać pewną myśl przewodnią, ciekawą grę smakami z różnych stron świata. Nie przychodzę tutaj przeżywać, doświadczać, nie liczę na urwanie tyłka, a jednocześnie wiem, że będzie dobrze. Nie tylko dobrze, ale po prostu dobrze, co dla mnie jest określeniem zgoła pozytywnym, a wszystko co ponad, co urwie i zachwyci, to tylko wartość dodana.
Na sam początek inspiracja przywieziona przez Szefa Kuchni wprost z będącego stolicą ceviche Peru. Ta mieszanka marynowanych w cudnie cytrusowym leche de tigre okonia morskiego, ośmiornicy i krewetek, należy właśnie do tych, które powalają na ziemię. Pierwsze danie i od razu niezwykły strzał orzeźwienia, wciągającej cytrusowości, delikatnej tekstury owoców morza i ostrości. Tajskie ceviche (31 zł) znika z talerza w ekspresowym tempie i na długo pozostaje w pamięci. Pyszna rzecz. Kalafior (14 zł) z karty barowej urzeka swoją dymnością, a jednocześnie wprowadza element lekkości i odświeżenia za sprawą dużej ilości świeżych ziół. Moim wielkim faworytem, w dodatku nie od dzisiaj, jest grubo krojony tatar (24 zł), podawany z cieniutkimi grzankami oraz masłem miso. Azjatycki sznyt to jedno, ale trafia do mnie przede wszystkim gruba kostka, w którą została pokrojona wołowina, a także odpowiednio delikatne, niesprawiające wielkiego oporu mięso.
Chowder z wędzonym pstrągiem (21 zł) jest treściwy, choć niespecjalnie gęsty. Muszę przyznać, że to jedna z lepszych zup, jakie miałem okazję jeść w ostatnim czasie. Aksamitna, tylko delikatnie rybna i pełna dodatków – muli, pstrąga czy krewetek. Szapo ba. Krem z pieczonego topinamburu (17 zł) to pozycja zdecydowanie bardziej konkretna, na żytnim zakwasie, z kremem z pieczarek i chipsem z kaszy jaglanej. Zupa jest kremowa, wytrawna i mocno wyrazista
Bataty z hummusem (31 zł), czyli jedno z dwóch wegetariańskich dań głównych zaskakuje mnie jakością hummusu. Moje wcześniejsze przygody z pastą z ciecierzycy w Dinette były niespecjalnie udane, ale tym razem hummus zbliżył się do ideału z w kontakcie. Kremowy, gładki, wyrazisty, posypany sumakiem, podany z dodatkiem batatów oraz grillowanego sera koziego. Dodatkiem, bo hummus gra zdecydowanie pierwsze skrzypce, choć intryguje mnie mocno dodatek na przykład kilku papryczek padron, potwierdzający, że w Dinette nikt nie ma klapek na oczach, a inspiracje kulinarne pochodzące z różnych rejonów świata pomagają łączyć poszczególne składniki czasami w zaskakujące kompozycje. Mocną pozycję w menu stanowi sum (37 zł), przy którym genialną rolę drugoplanową gra dahl z soczewicy. Połączenie cudnie tłuściutkiej, zwartej, ale soczystej ryby z aromatyczną soczewicą gotowaną z hinduskimi przyprawami przez całą dobę oraz z orzeźwiającymi mango, ogórkiem i imbirem, to jedna z lepszych rzeczy, jakie było mi dane ostatnio jeść. Kolejny raz na jednym talerzu spotykają się wpływy różnych kulinarnych kultur, za co od dawna niezwykle cenię sobie Dinette. Królik z ryżem i ślimakami (45 zł) zdecydowanie godny polecenia, mięciutki, ciekawie skomponowany z grzybowo-ziołowymi nutami, podkreślającymi orzechowy smak mięsa. W dalszym ciągu dania z królika widywane są we wrocławskich restauracjach od wielkiego dzwona, więc korzystajcie póki jest.
Wstęp może był przydługi, ale mam nadzieję, że skłonił choć kilka osób do zastanowienia się nad tym, w jakim celu chodzimy do restauracji. Czy tylko po to, aby jeść wybitnie, czy jednak po prostu miło spędzić czas, czerpać radość z dobrej kuchni i nie ustawiać wygórowanych oczekiwań względem konkretnych miejsc. Oczywiście, nie chodzi o to, aby chwalić za bylejakość. Bardziej chodzi o umiejętność docenienia ciężkiej pracy tych, którzy na to naprawdę zasługują. Mózg człowieka bardzo szybko przyzwyczaja się do dobrego i zaczyna wymagać coraz więcej. Idąc do Dinette, którego stery na kuchni objął zastępujący Pawła Bieganowskiego, Tomasz Wencek, to przykład miejsca, w którym najzwyczajniej na świecie czerpie się ogromną przyjemność z każdego spożywanego posiłku. Oby więcej takich w naszym pięknym mieście.
Dinette
Plac Teatralny 8