Kiedy we wrześniu pisałem tekst na temat nijakości food trucków, w głowie kłębiły mi się myśli, że gastrowozy to tylko punkt wyjścia do tego tematu, do szerszego ujęcia całej gastronomii we wrocławskim wydaniu. Bo że kulinarna odsłona stolicy Dolnego Śląska nam wypiękniała, to rzecz oczywista, sam dość często wypowiadam się na ten temat, ale czasami przychodzi chwila refleksji, że tak naprawdę trochę wszyscy pudrujemy rzeczywistość.
Wychodzę z założenia, że zdecydowanie należy naświetlać rzeczy dobre, pozytywne, niekonwencjonalne, stąd mój wielki entuzjazm w stosunku do miejsc takich, jak Taszka, Concept Stu Mostów, NAPA Restaurant czy choćby Yemsetu, gdzie sztampa jest ostatnim określeniem, jakiego mógłbym użyć w odniesieniu do nich. Jak jednak wspomniałem, jest jeszcze druga strona lustra i jej nie wolno przemilczeć, jak robi to spora część naszego społeczeństwa. To, że coś jest kijowe, nie oznacza, że nie istnieje. Tylko pokazywanie takich przykładów może wyzwolić chęć zmian i refleksję nad działaniami.
Dlaczego w ogóle poruszam ten temat akurat teraz? Tak się złożyło, że cały marzec i początek kwietnia miałem bardzo aktywny ze względu na zmiany w mojej działalności pozablogowej. Stąd też nieco mniejsza liczba wpisów z restauracji, a to dlatego, że nie miałem kiedy się do nich udać, bo kończyłem działania zazwyczaj grubo po północy. Taka sytuacja wymusiła na mnie konieczność jedzenia w biegu, w przypadkowych miejscówkach, dokładnie tam, gdzie akurat mnie rzucił los. Trafiłem m.in. do dwóch stosunkowo nowych miejscówek – gruzińskiej piekarni Sachczapuri na Uniwersyteckiej oraz do Marino, gdzie stawiła się przyczepka Naleśnikowski.
W obu miejscach uderzyła mnie nijakość. Nijakość do kwadratu, powtarzalność w przypadku naleśników i brak jakości oraz smaku w przypadku Sachczapuri. Weźmy na warsztat przyczepę Naleśnikowski.
Naleśniki? Super myśl, nie znam osoby, która by nie lubiła. Dzieci to już w ogóle. Forma podania? Do dopracowania, bo sam naleśnik jest trochę za długi, natomiast kartonik umożliwiający jedzenie bez użycia sztućców i talerzy, wydaje się być świetną opcją. Menu? I tu zaczyna się mój ból dupy, jak to zapewne ktoś nazwie w komentarzach.
Zerknijcie jednak poniżej. Ser, kabanosy, kurczak, pieczarki, sos czosnkowy, rukola, plus ta wersja niby meksykańska – kukurydza, czerwona fasola, tabasco, papryka. Tak, wiem, że polski klient, zwłaszcza ten przy markecie, nie jest wymagający. Ale dlaczego nie jest wymagający? Bo nie podsuwa mu się produktu, mogącego go zaskoczyć, pokazać inne kierunki smakowe. Dlaczego Pasibus co miesiąc wprowadza nowego, raz ciekawszego, raz mniej, ale zawsze kreatywnego burgera? Dlaczego Mania Smaku ma swoją pizzę z nadzieniem do pierogów ruskich, a co miesiąc kombinuje z nowymi połączeniami smakowymi? Bo ktoś w tych przybytkach myśli, ma otwarty umysł i nie daje zamknąć się do szufladki o nazwie standard. A standard w większości wypadków w naszym kraju to nuda.
Zjadłem naleśnika z mielonym mięsem z przewagą wieprzowego oczywiście, grudkowatego, połączonego z fasolką, kukurydzą, papryką oraz bardziej kwaśnym, niż ostrym tabasco. Smakowało? Nie żartujmy. Umówmy się – to jest pozycja na poziomie umiejętności kulinarnych studenta pierwszego roku Polibudy, odkrywającego, że po wrzuceniu na patelnię pomidorów z puszki do zmielonego mięsa i dodaniu kukurydzy powstaje coś na kształt sosu, co można zjeść samodzielnie, z makaronem, ryżem czy w naleśniku, a także i w formie zupy. Jasne, to naleśnik za 12 zł i teoretycznie nie powinienem oczekiwać nic więcej, ale z drugiej strony – dlaczego miałbym nie oczekiwać. Jadąc do salonu Skody z własnym autem nie chcę, aby pan mechanik naprawił mi auto z podzespołów Fiata, bo tylko na takich dotychczas pracował. Idąc do restauracji, food trucka czy baru mam nadzieję, że stojący za garami człowiek potrafi działać niekonwencjonalnie. Nie oczekuję cudów. Co to, to nie. Oczekuję uczciwego traktowania gości.
Druga miejscówka? Piekarnie gruzińskie jakiś czas temu zaczęły pojawiać się na większą skalę w stolicy, we Wrocławiu do tej pory działa tylko jedna tuż przy dworcu, a od marca również Sachczapuri przy zbiegu ulic Uniwersyteckiej oraz Więziennej. Sama idea wydaje się być trafione, a to z racji na to, iż tego typu piekarnie sprawdzają się idealnie w sporych skupiskach ludzi chcących marzących tylko o chwyceniu czegoś w biegu i zdążeniu do pracy lub na zajęcia. Okolica Uniwerku pasuje w tej sytuacji idealnie. Tylko z wykonaniem jakby gorzej. Chlebki nie dość, że nie pieką się w tradycyjnym piecu tondir, tylko w piekarniku, to jeszcze smutno spoglądają zza witryny. Wysuszone, zimne, jałowe i poprzyklejane do papieru, jakim wyłożono przeszkloną półeczkę. Wersja z zaschniętym, twardym serem absolutnie do mnie nie przemawia, chaczapuri z bryndzą, ziemniakami i koperkiem tym bardziej.
Możecie śmiało mówić, że jestem stetryczałym starym i grubym dziadem, który nie szanuje czyjegoś biznesu. Szanuję, choć absolutnie nie rozumiem. Blisko mi do podejścia osób, które w gastronomii nie chodzą na skróty, nie sięgają po gotowce, nie oszczędzają na składnikach. Czy ekipa Naleśnikowskiego ma szansę odnieść sukces wyrażany w zarabianych pieniądzach. Jasne, że tak, bo to produkt dla mas. Niezbyt wymagających mas, ale jednak łatwy w odbiorze. Ja mam jednak przekorną duszę i sympatyzuję z tymi, których wynik finansowy też się zgadza, a robią rzeczy na poziomie i wkładają w ich przygotowanie sporo wiedzy, umiejętności, kreatywności oraz czasu. Dlaczego by nie robić ciekawych naleśników pod Marino? Czy muszaą iść w banał? Moim zdaniem nie. Niech to będą farsze z interesującymi produktami, zaskakujące, nieoczywiste – z wołowiną, curry, prawdziwie tex-mexowy, koreański czy inny hawajski. Niech to chaczapuri uderzy mnie smakiem świetnego sera, odpowiednio wypieczonym ciastem. Mierzi mnie ta tuzinkowość, brak pomysłu, ale i chyba smaku jednocześnie, bo powiedzmy sobie jasno – jak można sprzedawać ludziom coś tak pozbawionego pazura i jakości, i nie ma tu znaczenia, że chaczapuri kosztuje 6 zł, a naleśnik 12 zł.
Nijakość i brak pomysłu zabija takie małe gastronomie i nie mówię tego złośliwie, tylko mając w pamięci dziesiątki podobnych, po których ślad nie został, a mało kto pamięta, że w ogóle istniały. Poczytajcie, pójdźcie na warsztaty, pojedźcie do Berlina, Madrytu czy Londynu, żeby zobaczyć, że w całym zalewie podobnych sobie konceptów funkcjonuje niewielki odsetek tych, którzy wyrastają ponad, bo nie trzymają się schematów.