Jechałem akurat na Wrocławski Festiwal Dobrego Piwa, rozstawiać stoisko, na którym wraz z Mariolą Monczak i Krystianem Skwierzem mieliśmy robić streetfoodowe buły dla miłośników piwa. Właśnie wtedy przeczytałem o śmierci człowieka, który choć był mi tak odległy, w pewnym sensie stał się kimś bliskim i tak bardzo upodobał sobie hedonistyczne, w pewnym sensie streetfoodowe podejście do życia i jedzenia. Śmierć Anthony’ego Bourdaina dotknęła mnie osobiście, a to o tyle dziwne, że w ostatnich latach nie rusza mnie żadna śmierć, także ta członków bliskiej rodziny, a już zupełnie daleki jestem od wypłakiwania się i wystawiania wirtualnych świeczek po śmierci pseudo celebrytów. Tym razem uroniłem łzę, przyznaję.
Pamiętam jeden z letnich wieczorów kilka lat temu. Leniwy, z piwem w szklance, delikatnie przymykającym się okiem i włączonym telewizorem. W pewnym momencie moja żona wypowiedziała dość klasyczne w takiej sytuacji zdanie: czy w tym domu musi zawsze lecieć Kuchnia+? Musi, jak najbardziej. Oglądaj, to Tony. Uwierz, że nie ma nic wspólnego z nudnym, oklepanym programem kulinarnym. Wsiąkła bardzo szybko, a do tej pory zdarza się nam oglądać stare odcinki No reservations czy The Layover po kilka razy. Te same.
Nie pamiętam za to, który z programów był tym pierwszym, ale wiem, że zauroczenie przyszło szybko. Czym kupił mnie Tony? Pewnie tym nieco bezczelnym, punkowym podejściem do życia. Kochałem ogromny dystans, uczciwość, prawdę i szczerość płynące z każdego zdania. Wszystkie programy były oczyszczeniem i miłą odmianą od wszystkich cukierkowych programów, od oglądania których zwyczajnie robi się słabo.
Może to była tylko poza i show, może… Choć kiedy patrzę sobie na większość telewizyjnych gwiazdek, zwłaszcza tych z Polski, to zamykam oczy i widząc ich zachowanie, wstydzę się za nich. Tony, niezależnie od telewizyjnej pozy, wciągałeś do tego stopnia, że potrafiłem oglądać całą serię, składającą się z dziesięciu czy dwunastu odcinków, przez noc i jeszcze spóźnić się do pracy na siódmą. Chyba nikt inny nie pokazał tak dobitnie, że jedzenie może cieszyć i sprawiać radość. Że jedzenie samo w sobie nie jest sztuką, a przyjemnością i nie należy do niego podchodzić ze zbytnią powagą, co czasami zdarza się pewnie każdemu z nas. Przecież gdzieś na świecie dzieją się ważniejsze rzeczy i dramaty, niż nasz minimalnie przesmażony stek. Fajnie byłoby o tym pamiętać. Dlatego tak cholernie szanowałem społeczny wydźwięk niemal każdego z programów. Niezależnie czy dotyczył wymarłego Detroit, problemów toczących ludność z Bronxu czy tragedii wojny wietnamskiej.
Chyba zawsze po cichu zazdrościłem mu tej ekscytacji w głosie podczas konsumowania banalnej kanapki z wieprzowiną gdzieś na ławce przydrożnego baru. Autentyzm w czystej postaci, bez wydumanych stwierdzeń i silenia się na przekoloryzowane opisy oraz snobizm. Zawsze było dosadnie i adekwatnie do sytuacji. Jeśli restauracja gwiazdkowa, to odpowiednia powaga, jeśli streetfood w towarzystwie prezydenta Obamy w Hanoi, to wskazany w tym momencie luz i dystans.
Nie wiem czy bardziej bawiły mnie ekscytujące, podniecające poniekąd opisy potraw z każdego kolejnego Kill Grilla, cudowne obrazki w Bez rezerwacji czy przeplatane z wątkami jedzeniowymi polityczno-społeczne wtręty. Nie da się wybrać czegoś najlepszego z działalności Bourdaina. Na spokojnie i bez zbędnego koloryzowania można powiedzieć, że wszystko co stworzył było wartościowe. To w pewnym sensie Tony obalił tabu i pokazał jak naprawdę wygląda kuchnia od wewnątrz, jak wygląda wyzysk niższych warstw społecznych wśród imigrantów pracujących w uwłaczających warunkach. Udowadniał, że kultura kulinarna może nie wpływa bezpośrednio na pokój na świecie, ale stanowi niezwykle ważny element tożsamości narodów, pozwalając lepiej je zrozumieć, a o czym jako Polacy zbyt często zapominamy.
Choć byłeś tak odległy, zakumplowaliśmy się bardzo dobrze i myślę sobie, że jak nikt inny pomogłeś mi wkroczyć na drogę, którą obecnie kroczę. Pozwoliłeś inaczej spojrzeć na sprawy jedzenia, gotowania, ale i myślenia o nich. Nauczyłeś szanować każdego, kto wkłada serce w przygotowywanie posiłku, nawet jeśli mu nie wychodzi. Szacunek należy się zarówno babuleńce na zapyziałej rosyjskiej wsi oraz niemal legendarnemu Jiro. Szacunek należy się Tobie, bo mam w sobie ogromne przekonanie, że zmieniłeś nie tylko mnie, ale i cały świat kulinariów. Pozwoliłeś Szefom Kuchni wyjść z brudnego grajdołu i stać się kimś, a nam tak po ludzku cieszyć się okrywaniem nowych smaków. Jeśli ktoś na tym świecie zrozumiał, że nie warto w poniedziałkowy wieczór zamawiać ryby w restauracji, to pewnie dzięki Tobie. Anthony Bourdain, dziękuję za wszystko.
P.S.
Tak kompletnie poza tym wszystkim, chyba warto się zastanowić jak ktoś tak pozornie silny, entuzjastyczny i zadowolony z życia, może się po prostu poddać. Każdy z nas ma w swoim otoczeniu kogoś, kogo życie przytłacza. Nie lekceważmy tego i spróbujmy pomóc.
RiP Tony! Inspirator, nauczyciel, wielki człowiek.