Kiedy słyszysz hasło: pierogi na Rynku, myślisz o tych potworkach z Pierogarni Stary Młyn, imitujących przed gośćmi z innych krajów, polskość, lokalność i babciny smak. Słysząc, że na przeciwległej ścianie wrocławskiego Rynku otworzyć się ma kolejna pierogarnia, z założenia przyjąłem bezpieczną, zdystansowaną postawę do nowego projektu. Zwłaszcza, że jego nazwa wydaje się bardziej infantylna od zwracania się do swoich czytelników – misiaczki, co kilku blogerów czyni nagminnie.
Viva la Pierogi, bo o tym miejscu mowa, początkowo stanowiło dla mnie zagadkę, i to podwójną. Po pierwsze, byłem ciekaw jak smakują ich pierogi z całego świata, którymi chwalili się jeszcze przed otwarciem. Po drugie, bo pomimo mojej prośby o podesłanie menu, które nie znalazło się na Facebooku, z uzasadnieniem, że chciałbym napisać o ich otwarciu, otrzymałem odpowiedź, że go nie otrzymam, a jego treść mogę sobie odgadnąć na podstawie zdjęć z tegoż portalu słynnego Marka Zuckerberga. Doprawdy, genialne podejście. Szacun moi mili. Widocznie mój zmysł marketingowca zatrzymał się dekadę temu, a obecnie lepiej sprzedaje się to, czego nie widać na pierwszy rzut oka. Może, choć dla mnie to zwyczajne strzelanie sobie w stopę i olewatorskie podejście do potencjalnych gości. Cóż ja biedny szaraczek, blogier, mogę wiedzieć.
Swoje początkowe przemyślenia zdradziłem. Teraz, dla odmiany, pora na pochwały. Świetny jest ten przeszklony ogródek. Gdyby wszystkie restauracje sprawiły sobie takie przedłużenia lokalu, myślę że nikt w magistracie nie powinien się czepiać, bo na pewno nie są to straszydła podobne do stojących choćby naprzeciwko, mających już swoje najlepsze lata za sobą, podrygujących na najmniejszym wietrze, obskurnych, ceratowych wiat.
Co z magicznym menu? Po pierwszym pobieżnym zerknięciu, stwierdziłem, że obawy właścicieli były nieuzasadnione, ponieważ nie ma w nim przepisów oraz składów innowacyjnych pierogów. W karcie wylądowały dwie klasyczne zupy, pierogi z wody w kilku wersjach, z najbardziej oczywistymi – ruskimi na czele, a także wersje z zachodu, z innego świata, a więc – hiszpańskie empanady, brazilijskie coxinhas oraz włoskie ravioli. Są też śniadania, które również można było fajnie rozegrać w klimacie pierogowym, ale przeważył jednak banał w postaci niezniszczalnych jajek.
Obsługa wygląda nieco na zagubioną, choć wnioskuję to raczej z obserwacji działań na innych stolikach, ponieważ ja swoje zamówienia dwukrotnie otrzymywałem w przyzwoitym czasie. Bardziej niepokoiło mnie, że moi sąsiedzi ze stolika obok zostali zmuszeni do oczekiwania ponad pół godziny na gotowane pierogi.
Na dzień dobry warto przyjrzeć się zupom. Zupom prezentującym oblicze spod znaku średnio zaawansowanej gospodyni domowej, która dawno nie gotowała nic podobnego. Rosół z kołdunami (11,50 zł) w pierwszej chwili zwrócił moją uwagę głównie ze względu na jakby przesadną, nienaturalnie żółta barwę. Nie zmienia to faktu, że nie jest to rosół mogący przekonać do polskiej kuchni przeciętnego niemieckiego turystę. Same kołduny sporych rozmiarów, z dość grubym ciastem i zbitym, raczej ugotowanym wcześniej farszem z mocną nutą kojarzącą się po trosze z podrobami, a możliwe, że także z baraniną. W każdym razie, rosół raczej nie do zaakceptowania przez ortodoksyjną babcię, kołduny lepsze, choć gdyby ugotować je z surowym mięsem, mogłyby być hitem. Za to dawno nie jadłem tak nijakiego, rozwodnionego, pozbawionego charakteru barszczu (11,50 zł), podanego z tak przyzwoitymi uszkami. Dorzucenie kilku miligramów suszonego majeranku nie mogło pomóc. Wcale nie takie malutkie pierożki zostały nabite grzybowym farszem i prawdę mówiąc, zjadłbym je chętnie bez konieczności parowania z zupą.
Pora na role pierwszoplanowe, tytułowe właściwie, a więc najważniejsze pozycje z karty. Pierogi galicyjskie (15,50 zł) w ilości sztuk pięciu, to po prostu ruskie, które wzbudziły moje zainteresowanie i rozbudziły nadzieje względem tego miejsca, bo smakowo wypadły naprawdę nieźle. Co prawda ser nie został dokładnie wymieszany z ziemniakami, ale zamknięty szczelnie w cieniutkim, sprężystym cieście farsz zbliżył się poziomem do tych najlepszych w mieście. Nie, nie są to najlepsze pierogi ruskie we Wrocławiu, ale w pierwszej dziesiątce prawdopodobnie udałoby się im zmieścić.
W tym momencie nadchodzi najgorsza dla mnie chwila. Rozbudzone nadzieje, rozbudzone naprawdę dobrymi ruskimi, pieprznęły o ziemię jak Andrzej Gołota. Ale nie w 56 sekundzie, a już w drugiej, po przekrojeniu kolejnego ze specjałów. Za drugim razem wybrałem miks, bo jak poinformował mnie kelner, można zamawiać pierogi w dowolnej konfiguracji. Na moim talerzu znalazły się więc trzy rodzaje i właściwie o żadnym nie mogę powiedzieć zbyt wiele pozytywów. Bardziej należałoby sobie zadać pytanie – czy ktoś, kto zrobił tak dobre ruskie, może zrobić tak złe pozostałe pierogi? Żydowskie, a więc te z duszoną wątróbką drobiową przerobioną na pasztet, to wersja dla radykalnych miłośników podrobów. Wątróbka, wątróbka, wątróbka, żadnych innych składników nie odnotowano, przez co farsz okazał się mdły i absolutnie nieatrakcyjny, a wręcz męczący. Choć zaznaczam – jeśli kochacie wątróbkę bez dodatków, te pierogi mogą Wam zasmakować. Obstawiam jednak, że takich osobników na planecie jest promil. Co gorsza, po chwili było jeszcze gorzej. Dzikie, czyli pierogi z marynowanym jeleniem, sprawiły że do końca dnia zastanawiałem się czy to nie one spowodowały moje problemy z bólem brzucha. Napisałem nawet do restauracji z prośbą o sprawdzenie mięsa, ale w odpowiedzi usłyszałem, że wszystko jest ok. W takim razie to kwestia smaku i fatalnego doboru przypraw. Kwaśny, nieodparowany posmak wina mołdawskiego zwyczajnie zniszczył wartość dziczyzny. Buzujący kwas – tak odebrałem tę pozycję i niestety, ale tego nie dało się zjeść. Staropolskie z podgrzybkami i kapustą to uznany klasyk, ale mam dziwne przeczucie, że w rolę podgrzybków wcieliły się tu w dużej mierze bezbarwne pieczarki, zdominowane przez kwaśną do granic możliwości kapustę kiszoną. Balansu brak, pozytywów raczej brak. Sorry, za to ciasto w każdym wypadku spisało się na medal.
Poziom smakowy to jedno, a osobnym tematem są ceny. Nie zwykłem narzekać na wysokość opłat w restauracjach i podobnie tym razem nie zamierzam tego czynić. Bardziej obawiam się, choć to nie mój biznes, o reakcję wrocławian, zdając sobie oczywiście sprawę z faktu, że głównym klientem w tym przypadku ma być ten zagraniczny. Czy Viva la Pierogi to dobra reklama dla polskiej kuchni? Śmiem wątpić, choć jak wspomniałem, pierogi ruskie dały nadzieję. Należę do ortodoksyjnych miłośników pierogów i jak dla mnie podawanie ich w takich konfiguracjach smakowych zwyczajnie nie odpowiada. Wiele pracy przed ekipą Viva la Pierogi, to pewne.
Viva la Pierogi
Rynek 51