W sumie nie pamiętam kiedy poznałem Piotra Andruszko, ale na przestrzeni kilku lat zdarzało się nam bywać w tych samych miejscach i kilka razy zamienić parę słów. Paradoksalnie, na dłużej pogadaliśmy dopiero w kompletnie niekulinarnym miejscu, mianowicie w przedszkolu, do którego chodzi syn Piotrka, a ja prowadzę zajęcia. Któregoś razu, od słowa do słowa, zgadaliśmy się na temat jego nowej inicjatywy, cyklicznej akcji ŻAR WINO.
Dlaczego żar, dlaczego wino? Śpieszę z wytłumaczeniem. Otóż Piotrek od dość dawna fascynuje się przygotowywaniem jedzenia na ogniu i może nie usilnie, ale dość wytrwale szukał lokalizacji, w której mógłby tę pasję ukazać większemu gronu odbiorców. Z pomocą przyszło – jak to w takich wypadkach bywa – szczęście. Podczas odbywającego się w Czasoprzestrzeni Festiwalu piwa, wina i serów zapoznał się z właścicielami prężnie działających dolnośląskich winnic, rzucając na podatny grunt swój pomysł. Pomysł podchwycony w momencie przez Marcina Kucharskiego i Nestora Kościańskiego. Ten drugi zarządza Winnicą Moderna, pierwszy z kolei, związany z Wrocławiem, prowadzi Winnicę Agat, gdzie tuż po Majówce odbyła się pierwsza edycja ŻAR WINO.
Samo miejsce znajduje się pośrodku niczego, dosłownie. Sokołowiec to cichutka, malutka wioseczka z jednym sklepem, szkołą i kościołem, wyróżniająca się brakiem zasięgu w telefonie. Dla takiego mieszczucha jak ja, to spore zaskoczenie, ale okazało się, że dwudniowe ocięcie od rzeczywistości jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Kiedy rzuciłem żonie, że wyruszamy na weekend właśnie tutaj, początkowo kręciła nosem, ale koniec końców nawet padający rzęsiście przez cały pobyt deszcz niespecjalnie wpłynął na pozytywny odbiór tego miejsca. Z Wrocławia to ledwie nieco ponad godzina trasy, w dodatku naprawdę sprawnej i szybkiej, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że przesadnie chwalimy wszystko, co daleko, a nie doceniamy tak naprawdę wartościowych miejsc wokół komina.
Wybraliśmy się na weekend zainteresowani głównie samą ideą – łączenia jedzenia z ognia oraz miejscowego wina. Że nie należę do największych miłośników wina na świecie, to pewnie wiecie. Potrafię jednak docenić ludzi z pasją, mających swoje zajawki i właśnie kimś takim jest wspomniany już Marcin Kucharski, właściciel Winnicy Agat. Winnicy położonej na stoku wygasłego wulkanu, bo cała okolica to obszar zwany Krainą wygasłych wulkanów. Rzeczywiście cały obszar, na którym znajdują się krzaki z drogocennymi owocami, rosną na stosunkowo stromym zboczu z ciężką glebą, o której Marcin mówi, jako niespecjalnej pod uprawy konkretnych szczepów, co dodatkowo ustawia miejscowym winiarzom poprzeczkę kilka szczebelków wyżej.
Jeśli myśleliście, że po takim wstępie nastąpi romantyczna opowieść o fantastycznie wyremontowanej, odnowionej, bajkowej agroturystyce u zbocza winnicy, to muszę Was zmartwić – nie w tej bajce. Od razu jednak przyznam, że to moja bajka. Winnica Agat znajduje się w starym poniemieckim gospodarstwie, składającym się z kilku zabudowań, w tym urokliwego domku, w którym można się przespać. Nie ma tu SPA, nie ma wielkich wygód, za to jest ogromne ciepło bijące od właścicieli, swojski klimat i wino. Mówiąc pokrótce – wymarzone miejsce na weekend za miastem dla mnie. Daleko mi do osoby lubującej się w nadmiernych wygodach, dlatego od razu poczuliśmy z Winnicą Agat chemię.
Po przyjeździe przywitał nas deszcz, co jednak nie stanowiło specjalnego problemu dla młodych, bawiących się w najlepsze na niewielkim, ale dobrze wyposażonym placu zabaw. My w międzyczasie otrzymaliśmy po pierwszym kieliszku wina oraz zerkaliśmy z niecierpliwością, kiedy na dobre rozpali się ogień w improwizowanej, tymczasowej kuchni pod drewnianym dachem. Kuchni, za której sterami ustawiło się dwóch doświadczonych kucharzy – właśnie Piotrek Andruszko oraz jego kompan Wojtek Janowicz, pracujący na co dzień w CAMPO. Właśnie w tym kombinowanym na szybko miejscu pierwszy raz naocznie i organoleptycznie zetknęliśmy się z połączeniem żaru i wina. Czerwony, lekko dymiący ogień idealnie rozgrzewał schłodzone ciała, a krew w lekko zziębniętym organizmie zaczynała szybciej krążyć wraz z każdym kolejnym łykiem słodkawego, genialnie pijalnego wina.
Co ciekawe, do Sokołowca co i rusz podjeżdżali zgłodniali przybysze wprost ze stolicy Dolnego Śląska, którym niestraszny był chłód i deszcz, a chęć zjedzenia czegoś oryginalnego przywiodła ich wprost pod wygasły tysiące lat wcześniej wulkan. Drugiego dnia wielkich problemów z oczekiwaniem nie było, z kolei w piątek podobno okres oczekiwania na wydanie potraw lekko się wydłużał. My swoje zamówienie otrzymaliśmy pewnie po 25-30 minutach, zasiedliśmy wewnątrz, w jadalni i zabraliśmy się za jedzenie przygotowanych na ogniu potraw. W menu znalazło się pięć pozycji, w każdej z nich główne skrzypce grał bohater z ognia.
Hitem okazał się seler pieczony w popiele, podawany z pesto z czosnku niedźwiedziego oraz z soczewicą. Warzywo korzeniowe, które nie należy do najbardziej popularnych, tutaj przemieniło się w cudnie miękki, pełen smaku kawałek słodziutkiego dobra. Ekstraklasa! Świeca wołowa, usmażona, aby osiągnąć pięknie różową barwę wewnątrz, to jeden z najciekawszych kawałków mięsa – z jednej strony delikatny, z drugiej stawiający pewien opór, ale uświetniony fantastycznym dymnym posmakiem, zwyczajnie w świecie rozkłada na łopatki. Zapewne najbardziej efektownie wypadał schab z kością, choć duże brawa należą się za kurczaka upieczonego w żarze zostawionym na całą noc. Spośród win moje serce i podniebienie zdobyło Cuvee, Blanc de noir, a więc półwytrawny biały trunek o pijalności trudnej do powtórzenia.
Po przespanej świetnie nocy zbudziło nas wołanie na śniadanie w formie szwedzkiego stołu, ale zdecydowanie nie był to poziom hotelowy. Świeżutko usmażone naleśniki, cała gama domowych konfitur, twaróg od sąsiadki mającej jedną krowę czy świeżutkie mleko również od niej oraz dopiero co zrobione masło wiejskie. Odlot w pięknej postaci.
Czy było warto? Prawdę mówiąc, tego pytania nie powinno się zadawać. To był genialny weekend obcowania z naturą, prawdą, uczciwością i świetnym smakiem. Jak przewidywałem, mariaż ludzi kochających jedzenie z ognia z osobami zajmującymi się rzemieślniczymi winami wypadł więcej, niż okazale. Brawa dla Piotrka Andruszko i Wojtka Janowicza, brawo dla Marcina Kucharskiego i jego żony za stworzenie wspaniałego klimatu. Nie zabrakło nocnych Polaków rozmów przy winie i specjałach wyciągniętych z miejscowej spiżarki, nie zabrakło czasu na dyskusje o winie i jedzeniu, nie zabrakło przede wszystkim wielkiego serca wkładanego w ten projekt. Jeśli jeszcze zastanawialiście się nad wizytą na kolejnych edycjach – będzie ich sześć, naprzemiennie w Winnicy Agat i Moderna – jedźcie śmiało, chłońcie tę atmosferę i dobrze się bawcie. My bawiliśmy się świetnie!
ŻAR WINO