Czy o poziomie restauracji decyduje jedna najlepsza pozycja z menu, czy bardziej pożądany jest odpowiedni balans? Czy odpowiedni smak konkretnych potraw to najważniejsza kwestia, decydująca o odbiorze restauracji? Takie pytania zadawałem sobie na krótko po wyjściu z rynkowej restauracji O Sole Mio. Dlaczego? O tym za chwilę.
Restauracje rynkowe z założenia omijam szerokim łukiem, ale tuż przed spisaniem najnowszego rankingu pizzy we Wrocławiu coś tknęło mnie, aby sprawdzić jeszcze jedną, właśnie w samym środku miasta, we włoskiej restauracji O’Sole Mio. Gdyby nie pizza, pewnie nawet nie zwróciłbym uwagi na jej istnieje. Taka jest brutalna prawda. Dlaczego? Z podobnych względów, dla których nie wchodzę do Spiża, Bierhalle czy Cesarsko Królewskiej.
O’Sole Mio istnieje sobie od niemal dwóch lat i na swoim fanpage chwali się daniami kuchni śródziemnomorskiej oraz własnym homarium, ale jak wspomniałem, nie przyszliśmy tu w celu konsumowania tych jakże smacznych żyjątek. W menu kilka smaczków dość mocno definiujących to miejsce, jako nie do końca zaliczające się do tych z cyklu: korzystny stosunek ceny do jakości. Jak często wspominam, ceny w restauracjach oczywiście mnie nie przerażają, chyba, że są kompletnie odcięte od rzeczywistości. I tak – pięć sztuk grillowanych krewetek argentyńskich za 75 zł to coś, co uderzyło mnie chyba najbardziej. Nie o tym jednak.
Problemem większości wrocławskich restauracji, nie tylko tych rynkowych, jest obsługa. Jego ucieleśnieniem wydaje się być właśnie O’Sole Mio. A było tak: weszliśmy, zajęliśmy stolik i rozpoczęliśmy oczekiwanie. 5, 10, 15 minut, aby ktokolwiek podszedł. Kiedy akurat mówiłem do żony: idziemy dalej, z zaplecza wyłoniła się ona – cała w czerni, gwiazda gastronomii, wielce łaskawa pani, która na dzień dobry rzuciła – tak, rzuciła – menu na stolik, po czym zakomunikowała nam, że przecież ona była na przerwie. W porze obiadowej, w największej tabace. Po wybraniu kolejnych pozycji, po dwóch minutach ponownie pojawiła się wspomniana pani – jakżeby inaczej – rzucając z całym impetem koszykiem ze sztućcami, że wszyscy aż podskoczyli. Dobry początek, pomyślałem.
Czy to normalne? Nie. Czy to normalne na Rynku? Niestety w dużej mierze tak. Rozumiem upierdliwych gości, rozumiem ogromny ruch, ale nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem tej olewki i kompletnie olewatorskiego tonu. Kilka lat pracowałem w gastronomii, i choć były momenty, kiedy miałem dość klientów, nigdy nie dałem im tego odczuć. Szkoda, że niektórzy zdają się być obrażeni za sam fakt konieczności pracy.
Sytuację nieco naprawiła wspomniana pizza. Neapolitańska, z pieca opalanego drewnem, wypiekana przez Włocha na głównej sali. Margherita (19 zł) to wrocławska czołówka, świetne ciasto, którego tekstura mieści się pomiędzy chrupkością i delikatnością. Po przekrojeniu naszym oczom ukazują się pięknie wyrośnięte, wypełnione pęcherzykowatą strukturą ranty. Klasa, duża klasa. Tego samego nie mogę napisać o lasagne (30 zł). Niespecjalnie razi mnie niechlujne podanie, ale już kompletnie mdły, idący w lekki kwas sos bolognese, to na pewno nie jest nic pozytywnego. Dzieciaki dostały swoje spaghetti a pomodorino fresco (29 zł), a więc bardzo prosty makaron z ponownie nieco zakwaszającymi całość pomidorkami koktajlowymi oraz makaronem przetrzymanym minutę za długo w wodzie.
Swoje odczekaliśmy na rachunek, który ponownie został nam rzucony na stolik, jakby ktoś chciał nam powiedzieć między słowami – płacić i spieprzać. Czy obsługa może wpłynąć na odbiór ogólny restauracji? Tak. Czy taka postawa kelnerki może nieco zakrzywić odbiór jedzenia w restauracji? Tak. W O Sole Mio obsługa wygląda na znudzoną pracą, a jedno jest pewne, że niespecjalnie interesuje ją klient. Brawo za świetną pizzę i tyle. Na zdrowie.
O Sole Mio
Rynek 16/17
Bo rynkowe restauracje są dla turystów z zachodniej Europy, oni zapłacą 75 zł za krewetki.