Pod koniec maja oznajmiłem wszem i wobec, że najwyższy czas coś ze sobą zrobić i w końcu na dobre przemienić #grubasWPK w nieco mniejszego grubaska. Powiedzieć to jedno, zrobić jednak ciężej, o czym zresztą fani mojego bloga wiedzą dobrze, bo podobnych prób na przestrzeni kilku lat prowadzenia WPK było sporo, a jeszcze więcej wcześniej. Początkowe efekty tych przemian były różne – zwyczajowo dość szybko traciłem wagę na początku, koniec jednak zawsze identyczny – kilogramów przybywało więcej, aniżeli było ich na początku.
Kiedy rzuciłem temat w eter, podpowiadaliście przeróżne pomysły na utratę kilogramów.
- najważniejszy jest deficyt kaloryczny
- zero kawy
- zero piwa
- licz sobie kalorie w aplikacji
- keto
- keto
- keto
- keto (co to k… jest?!)
- odstaw gluten
- nie dasz rady – szanuję za szczerość Kamil.
- 10 tysięcy kroków dziennie
- mniej jedz
- nie jedz w restauracjach
I tak dalej, i tak dalej. Głowa zmiażdżona liczbą pomysłów. Problem polega jednak na tym, że moja głowa w dość specyficzny sposób reaguje na wszelkiego rodzaju zakazy. Nie lubię sobie odmawiać tego, co lubię. Wiem, wiem, to może dziecinne, ale tak jest, tak staram się żyć i dobrze mi z tym. Dlatego też nigdy w życiu nie byłbym w stanie biegać – choćby kilometra dziennie, bo słysząc hasło bieganie, od razu wszystko mnie boli. Nie znoszę tak nudnych form ruchowych. Podobnie reaguję na słowo klucz – DIETA. Słowo, które nie występuje w moim słowniku, choć oczywiście wiem, że dietą nazwać można wszystko to, co spożywamy codziennie. Z mojego słownika wymazałem jednak dietę cud.
Oczywiście dziękuję Wam za wszystkie pomysły, za podpowiedzi, uwagi, doświadczenia, bo to niezwykle cenne z punktu widzenia świadomości tego, jak wiele muszą przejść niektóre osoby zmagające się z nadmiarem kilku kilogramów czy wręcz z dużą otyłością. W tym wszystkim sporą rolę odgrywa również doświadczenie związane z wcześniejszymi zmaganiami z wagą. Jak pisałem, przeszedłem wiele diet, kuracji, itp, i dopiero jako osoba mająca 33 lata dotarło do mnie, że to nie może być tylko jednorazowy wyskok. Dopiero teraz moja głowa zrozumiała i dojrzała do tego, aby zrobić to mądrze, z głową właśnie, ale bez narzucania sobie celów oraz ograniczeń niemożliwych do zrealizowania.
Na początku trzeba sobie zadać zajebiście ważne pytanie – po co chcesz schudnąć? W moim przypadku odpowiedź nasunęła się automatycznie – bo chcę jeść!
Możliwe, że ponownie brzmi to naiwnie, ale koniec końców obstawiam, że właśnie to może być główną motywacją wielu z Was. W końcu nie jesteśmy na blogu modowym, żeby myśleć jedynie o dobrym wyglądzie – choć to oczywiście ważny aspekt, bo jednak lepszy wygląd, to lepsze samopoczucie. Większość z Was je dużo, albo jeszcze więcej, podobnie jak ja. Gorzej, że w całym codziennym zabieganiu tego jedzenia niczym nie kompensujemy, a kolejne kilogramy odkładają się tu i ówdzie, aż w końcu tracimy panowanie nad sytuacją na wadze.
Zaraz po majowym tekście odezwała się do mnie ekipa z klubu Hardy Wyższa Forma z pewną propozycją. Propozycją challenge’u polegającego nie na traceniu kilogramów dla samego tracenia, bo to dość złudne. Usiedliśmy, pogadaliśmy, opowiedziałem o swoich słabościach, doświadczeniach z dietami i sportem, po czym wspólnie doszliśmy do wniosku, że aby racjonalnie ogarnąć temat odchudzania grubasa potrzebne będą dwie rzeczy – ruch i cel. Za ruch odpowiadać mieli trenerzy z Hardego – swoją drogą fani gastronomii, natomiast cel musieliśmy obrać jak najbardziej realny, ale i odłożony w czasie. Padło na to, że po roku treningów w Hardym mam zmieścić się w spodnie sprzed lat. Traf chciał, że zostawiłem sobie niegdyś jedne z ulubionych chyba z nadzieją na taką właśnie akcję. Ostatni raz ubrałem je dokładnie pięć lat wcześniej, na chrzcinach pierwszego syna, Kazika. Był wrzesień 2014 roku, a moja forma – kiedy patrzę na zdjęcia – naprawdę niezła. Już nie pamiętam, ale na pewno byłem po jednym z tych etapów szybkiego odchudzania w typie 20 kg w trzy miesiące. Te same spodnie przymierzyłem niedawno, i…
Widzicie sami. Wstyd, żenada, nie ma co zbierać. I tak od pierwszego czerwca zrobiłem dwie rzeczy:
- zacząłem ćwiczyć
Na początek dwa, obecnie trzy razy w tygodniu. Zajęcia w Hardym to treningi grupowe z prowadzącym, opierające się na autorskich zasadach, łączące w sobie wysiłki siłowe i kondycyjne. Po początkowych oporach przyszło wręcz małe zauroczenie treningami, a sama forma ruchu okazała się tym, czego szukałem przez lata. Po pierwsze – grupa. Jak wiadomo grupa motywuje, pcha do przodu, czasami trochę wstyd odpuścić, widząc, że wszyscy obok mocno pracują. Grupa pozwala też na pewien element społeczny przebywania z ludźmi, poznawania, ale i dobrze znaną mi ze sportu szyderkę. Pozytywną oczywiście. Nic tak nie rozluźnia atmosfery, jak lekka szydera w trakcie zajęć. Tak się złożyło, że w ślad za mną do Hardego ruszyła spora grupa osób związanych z gastronomią, więc i Was zapraszam, bo zawsze jest wesoło.
Podoba mi się sama idea zajęć oraz forma. Godzinny trening składający się mniej więcej po równo z części wstępnej – rozgrzewkowej oraz głównej – mocnej, rozwijającej konkretną zdolność. Wielkim plusem jest indywidualna możliwość dostosowania sobie obciążeń pod własne możliwości. Jeśli obciążenie 10 kg jest dla Was zbyt duże, możecie wziąć 5 kg i z nimi robić dokładnie to, co inni. Dlaczego tak bardzo pasuje mi taka forma ruchu? Najprościej byłoby powiedzieć, że po prostu kocham sport oraz związane z nim wysiłki, a treningi w Hardym pozwalają na maksymalne wykorzystanie tej godziny. Momentami wręcz ekstremalne, a to coś, co uwielbiam. Bo ekstremalnie jest tylko przez chwilę, a wyrzut endrofin zaraz potem daje dużą satysfakcję z wykonanej pracy.
- odstawiłem cukier
Pisałem wcześniej o tym, że nie zamierzam z niczego rezygnować, ale to była dość świadoma decyzja, choć paradoksalnie wyniki badań związanych z cukrem miałem bardzo dobre. W tym wypadku zadziałała chyba dojrzałość, o której wspomniałem wcześniej. Od cukru byłem/jestem uzależniony w stopniu niewyobrażalnym. Obstawiam, że przez ostatnich kilka lat nie zdarzył się w moim życiu choćby jeden dzień bez cukierków, ciastek, deserów czy czekolad. Nierzadko były to zjadanie pół kilograma Michałków czy ciastek na jedno posiedzenie. Że takie zabawy z cukrem nie kończą się dobrze, nie muszę nikogo przekonywać. W tym wypadku postąpiłem jak alkoholicy z alkoholem – odciąłem. Nie jem słodyczy, nie piję słodkich napojów, ale raz jeszcze, podobnie jak w przypadku kalorii nie dałem się zwariować. Jeśli cukier znajduje się w jakiejś potrawie – przykładowo pad thai, jem go, bo w innym wypadku prawdopodobnie musiałbym odrzucić połowę potraw z menu restauracji.
Wiem już jedno, i to mogę Wam podpowiedzieć z pełnym przekonaniem – jeśli chcecie schudnąć, jeśli ma być to efekt na stałe, skończcie pieprzyć o braku czasu, ciężkiej pracy, dzieciach, problemach, i zwyczajnie zacznijcie zapieprzać. Jeśli dodatkowo lubicie jeść jak ja, zróbcie to z jeszcze większym zaangażowaniem, aby nie musieć odmawiać sobie tych wszystkich drobnych przyjemności w życiu, jakimi jest wino, piwo, czy nawet czekolada.
Na koniec jeszcze swego rodzaju propozycja dla Was – jeśli szukacie motywacji, a nie możecie jej znaleźć, zapraszam do przystąpienia do naszego challenge, nazwanego #hardewyzwanie. Tutaj najlepiej oddam głos ekipie Hardy Wyższa Forma:
Rzuciliśmy Piotrkowi #hardewyzwanie, że odchudzimy go skutecznie lecz bezpiecznie w perspektywie roku, bez konieczności rezygnowania z jedzenia. Zrobi wyższą formę – to jest pewne. Nie ścigamy się na kilogramy, a dążymy do tego, by wszedł w swoje spodnie sprzed kilku lat, by znów poczuł się dumny jak paw.
Co jednak stanie się, kiedy cała misja się nie uda?
Zobaczymy i mocno trzymamy kciuki za nasz wspólny cel. Jeżeli nie zmieści się w wybrane spodnie, wpłaci 1000 zł na wybrany przez swoich fanów cel charytatywny. Oczywiście udział w wyzwaniu może wziąć każdy. Wystarczy, że znajdziesz w swojej szafie ulubione spodnie, w których wyglądałeś/aś odlotowo, a niestety upływ czasu i kulinarne swawole spowodowały, że nie ma już na to szans. Potem już tylko schudniesz, by znów za jakichś czas przemierzać w nich z podniesioną głową plaże w Mielnie.
Na dzień pisania tego tekstu, tj. 13 sierpnia 2019 ćwiczę regularnie od dwóch i pół miesiąca, a do tego raz w tygodniu gram w kosza, jem dokładnie tyle, ile wcześniej, nie odrzuciłem mojego ulubionego piwa, a w międzyczasie trafił się jeszcze Wrocławski Festiwal Dobrego Piwa, Gastro Miasto, wesele, wakacje oraz dwie eskapady jedzeniowe do Czech. Efekt? Zejście o 7 kg w dół, ze 113,8 kg na 106,5 kg.
Dołączajcie do ekipy, działajcie, dbajcie o siebie, bo to doskonale poprawia samopoczucie, wyzwala nową energię. Wysiłek uzależnia, daje dużo radochy, a przede wszystkim sprawia, że moje myślenie przy stole nie oscyluje wokół liczby kalorii, a jedynie skupia się na smaku. Piszcie do mnie o swoich doświadczeniach, wątpliwościach czy chęci podjęcia challenge. Motywacja finansowa jest tutaj symbolem, bo wierzę w powodzenie akcji. Zresztą, na ten moment tak wkręciłem się w treningi, że po roku z chęcią przeleję wspomnianą kwotę nawet jeśli challenge się powiedzie. Piszcie, wysyłajcie zdjęcia swoich spodni, w które się nie mieścicie i działamy, a za rok sprawdzimy komu się udało!
Niech moc będzie z Wami!
A kto będzie jadł i pisał relacje, skoro chcesz się odchudzać?