Jeszcze dwa i pół roku temu nie do końca miałem prawo wypowiadać się na temat festiwalu Beer Geek Madness, bo zwyczajnie na nim nie byłem. Od tego czasu minęło sporo czasu, a listopadowa edycja – Black and Sour, była czwartą z rzędu, którą przeżyłem. Z mocnym naciskiem na przeżyłem. Opisywałem Wam już może wrażenia z roku 2017 i 2018, ale za każdym razem były to edycje wiosenne, w innej aurze, innym ubiorze, w innym klimacie. Po tych kilku edycjach mogę powiedzieć o BGM już trochę więcej, więc się wypowiem. W końcu jestem Polakiem, a my znamy się na wszystkim, więc blogier jedzeniowy będzie Wam gadał o piciu.
Czym w ogóle jest Beer Geek Madness? W założeniu to piwny festiwal, którego zwykły Kowalski początkowo może nie zrozumieć. Myślę jednak, że tylko początkowo, bo koniec końców, jak w tytule tekstu – piwo to nie wszystko. A piwo podczas BGM od samego startu festiwalu miało być maksymalnie pojechane, udziwnione, momentami wręcz przesadzone. Jednym słowem – madness. Ważna jest też formuła – płacisz raz, pijesz ile chcesz.
Festiwale piwne, na których byłem w Polsce można podzielić na kilka rozdziałów. Od piknikowej masówki – którą uwielbiam – na wrocławskim stadionie, poprzez festiwale z nieco mniejszą skalą od WFDP jak w Krakowie czy Poznaniu, aż po kompletny odjazd w postaci One More Beer Festival czy właśnie BGM. Każdy ma swój urok, każdy gromadzi nieco inny rodzaj gości, każdy ma inne cele oraz charakter, i to w całej tej zabawie chyba najlepsze. Przyznam, że Wrocławski Festiwal Dobrego Piwa na zawsze zostanie tym, w stronę którego zerkam najcieplej ze względu na pogodę, wspomnienie pierwszego kraftowego piwa, luźny klimat. Jednak od pierwszego zetknięcia z Beer Geek Madness wiem, że to impreza skrojona pode mnie.
KRAFT TO LUDZIE
Tytułowe stwierdzenie nawiązuje oczywiście do powtarzanego często przed Tomka Kopyrę sloganu. Sloganu zawierającego w sobie mnóstwo prawdy. Otóż to właśnie na BGM celowo od trzech edycji wybieram się samodzielnie, aby uniknąć konieczności dostosowywania się do któregoś ze współtowarzyszy. Przybywam sam, a po trzydziestu minutach jestem już po zamienieniu zdania z przynajmniej kilkoma osobami – znajomymi, ludźmi spotykanymi głównie podczas festiwali piwnych, czytelnikami. Kilka piw z jednym kumplem, kilka z kolejnym, potem kilka słów zamienię na jednym i drugim stoisku, za chwilę spotkam kogoś jeszcze i nagle okazuje się, że trzeba kończyć imprezę, bo zbliża się godzina zamknięcia. Uwielbiam ten klimat, uwielbiam te rozmowy w lekko naruszonym stanie, a przy tym z zachowaniem odpowiedniej kultury. Dla mnie to także ciekawe odświeżenie po plenerowych imprezach jedzeniowych, gdzie wystawcy i cały światek branżowy wydaje się być o wiele mniej zgrany, aniżeli ten piwny. Może to ze względu na charakter imprezy, a może jednak po prostu na prawdziwą i szczerą relację, jaka występuje pomiędzy poszczególnymi browarami. Uważam to za wielką moc piwnego kręgu. Kraft to ludzie – można się podśmiewać, ale to rzeczywistość, a momentami faktycznie można poczuć, że to nieźle funkcjonująca rodzina, a pewne odstępstwa potwierdzają regułę. Z mojej strony wielkie dzięki dla wszystkich osób, które podeszły przybić piątkę, pogadać o jedzeniu i piwie, o treningach i sporcie. Sporo tego, a mi z tego powodu było bardzo miło.
ZAKLĘTE REWIRY
Wiem, że w ostatnich latach pojawiały się głosy na temat konieczności zmiany lokalizacji na przestrzeń bardziej nowoczesną, większą, lepiej zorganizowaną infrastrukturalnie. I wiecie co? Bullshit. Zaklęte Rewiry na Krakowskiej to poza poziomem piw, absolutnie największy atut BGM. Dodatkowo podświetlone, lekko mroczne industrialne wnętrza, w połączeniu z rozstawionymi, kolorowymi stoiskami piwnymi, mocną muzyką i szumem ożywionych dyskusji, tworzą niepowtarzalną atmosferę, ciężką do zrównania z jakąkolwiek inną imprezą nie tylko piwną, ale i kulturalną czy kulinarną. Dla jednych problemem są kolejki do toalet – tym razem tego problemu nie uświadczyliśmy, dla innych ścisk – również okazało się wyjątkowo luźno, dla jeszcze kogoś kłopoty sprawia dostanie się na górne piętra. Ja powiem im wszystkim jedno – za dobrze mamy w obecnym świecie i nie potrafimy doceniać rzeczy naprawdę wartościowych, a Rewiry są wartością samą w sobie, niosącą fajny ładunek historyczny – tutaj mieścił się browar Haase, wnętrzem pięknie wpisującym się w nieoczywisty, niebanalny klimat kraftu. Chętnie tu wracam i doprawdy raz do roku mogę przeżyć wąskie przejścia, charakterystyczny, delikatnie przepocony zapach w środkowej sali. Odstawmy na bok wszechogarniającą nas pozorną doskonałość i dajmy się porwać luźnej fali Beer Geeka, bo organizatorzy – Daniel Mielczarek i Adam Masłowski, z edycji na edycję eliminują kolejne błędy, i robią to w świetnym stylu.
JEDZENIE
Piwo bez jedzenia? Kiepski żart. Zwłaszcza, że podczas BGM pierwsze piwo trafia do naszego organizmu o godzinie 18, a ostatnie – o ile wytrzymacie – o drugiej. Jak łatwo policzyć – osiem godzin to nie przelewki, a wytrzymanie ich bez posiłków grozi oczywistym stanem. Poziom bywa różny, ale każdorazowo pojawiają się perełki – tym razem było Solleim, kiedy indziej Yemsetu, a zawsze zaskoczyć czymś próbuje Concept Stu Mostów – raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem. Dla fanów podrobów stale podczas imprezy wraz ze swoim food truckiem melduje się Walenty Kania, choć akurat jego wyroby nie trafiają w moje gusta. Ogólnie nie ma banału, zwyczajowo potrawy występują w wersjach mocno wyrazistych, dość sycących, więc nie ma co narzekać. Pojawiają się problemy z kolejkami, więc warto dobrze rozplanować siły i zjeść coś na początku, a także po pierwszym ataku piwnej szarańczy, następującej jakoś w godzinę po rozlaniu premierowych piw.
...A JEDNAK PIWO
Od piwa zaczęliśmy, na piwie trzeba skończyć. Inaczej się nie da. Podczas BGM – jak sama nazwa wskazuje, nie mamy do czynienia z czymś oczywistym, a raczej obracamy się w oparach szaleństwa. Pozytywnego szaleństwa oczywiście. Poziom piw, to top, głównie za sprawą umiejętnej selekcji browarów, wśród których nie znajdziecie przypadkowej łapanki, z jaką mamy do czynienia podczas wielu piwnych festiwali. Do Wrocławia zawsze przyjeżdża ścisła czołówka polska, a także mocne i bardzo mocne browary zagraniczne. Spotkałem się z opinią, że o ile piwa serwowane na Beer Geek Madness stanowią ciekawostkę dla zafiksowanych na punkcie piwa beer geeków, tak absolutnie nie jest to impreza, na którą zabrać można kogoś spoza światka. Mam inne spojrzenie na ten temat z jednej prostej przyczyny – pomimo swoistego szaleństwa występującego w sporej ilości piw na BGM, ich poziom rzadko schodzi poniżej wyższych stanów średnich, a już rażące wpadki właściwie się nie zdarzają, może za wyjątkiem pamiętnych cheetosów (pdk). W takich warunkach o wiele łatwiej pokazać lepszą, zaskakującą, szokującą, ale jednak smaczną stronę kraftu, aniżeli na przypadkowym festiwalu, gdzie na co trzecim kranie trafiasz na piwo z wadami, za które płacisz +-13 zł.
No dobra, ale czy listopadowa edycja BGM obrodziła w sztosy? Zdania jak zwykle są podzielone, ale jeśli przyjmiecie moją strategię, i przyjdziecie do Zaklętych Rewirów po prostu dobrze się bawić, bez wyścigu, aby pić każde piwo z każdego browaru, zrozumiecie, że sztosem potrafi być po prostu każdy trunek pity w dobrym towarzystwie. Dlatego podczas edycji Black and Sour – dedykowanej piwom ciemnym i kwaśnym, moje serce podbił doskonały stout z Browaru Golem. No Visa to rodzi skojarzenia, kierunkujące głowę w stronę wzorcowego Black IPA, a to przez mocne pochmielenie i genialną pijalność tego trunku. Trunku z założenia niesztosowego, a bardzo dobrego. Jako że boję się wszelkich przedrostków wild w piwach, trochę z dystansem podszedłem do Imperialnego portera z Browaru Widawa. Kirkor wypadł jednak wzorowo, a malinowa nuta kompletnie przykryła dzikość, co w moim mniemaniu wyszło temu piwo na dobre. Pośród całej gamy tych okrutnie mocnych piw, których porcja nawet 100 ml dawała się we znaki, szukałem drugiej opcji listopadowej edycji, a więc piw kwaśnych. Pyszne, kwaśne, a do tego wspaniale chmielowe i lekko goryczkowe w winny sposób było Seyval Blanc, a więc berliner weisse z moszczem od mojego ulubionego na ten moment browaru Funky Fluid. Zarówno na początku, jak i na koniec imprezy, życie ratowała Wyspa, a więc pięcioprocentowy, mega owocowy sour z Browaru Cztery Ściany. Główną nagrodę – Beer Geek Choice otrzymał z kolei browar Ziemia Obiecana za mega marakujowego Krzysia. Ogólnie ciężko byłoby wymienić wszystkie pite piwa, bo i percepcja zmieniała się z każdą minutą, czemu zaprzeczyć się nie da. Na pewno w pamięć zapadł mi słodziutki Vanilla Baltic Porter Nitro Bourbon BA z browaru Stu Mostów, a osobną kategorię stanowiły piwa z browarów zagranicznych, wśród których furorę robił choćby Amundsen Bryggeri, z piwami tak aromatycznymi, że ciężko uwierzyć, aby zostały uwarzone bez dodatku sztucznych aromatów. Co nie zmienia faktu, że smak Cookie Monster Bourbon BA wraca do mnie automatycznie, pisząc te słowa. Naprawdę świetne! Czeski browar Wild Creatures zaskoczył czeskimi… lambikami, momentami zawstydzając poziomem kilku Belgów. Mega wrażenie wywarły na mnie również kwaśne wywary z włoskiego Ca’ del Brado. Podsumowując, raz jeszcze na tak niewielkim w sumie festiwalu mogliśmy przekonać się o różnorodności rynku piwnego i rozkoszować się jego dobrodziejstwami na najwyższym poziomie. Więcej grzechów nie pamiętam, ale wiem jedno – Beer Geek Madness to pozycja obowiązkowa dla każdego fana piwa, ale i poszukiwacza jakościowych smaków. Do zobaczenia na kolejnej edycji!