1.1 C
Wrocław
piątek, 13 grudnia, 2024

Opowieść o miłości – Kobe Bryant

Był 1996 rok, dziesięcioletni chłopiec z zakochanego w koszykówce Wrocławia chłonie kolejne kartki magazynu Pro Basket. Magazynu będącego jednym z dwóch źródeł informacji na temat tej odległej, intrygującej ligi zza oceanu. Właśnie w tym traktującym o lidze NBA tytule pojawia się artykuł o młodym, osiemnastoletnim koszykarzu, który wchodzi do ligi i za czas jakiś ma się stać jej gwiazdą. To był dzień, w którym już na zawsze pokochałem Los Angeles Lakers i Kobe Bryanta. Dlaczego? Wiecie jak to jest – nie ma tu racjonalnego wytłumaczenia. Czasami po prostu wystarczy ten błysk w oku, sekunda, jakiś impuls. Tak było. Wielu sportowców mi imponowało, wielu podziwiałem, ale żaden z nich nie trafił do mojego serca w takim stopniu.

Dzisiaj płaczę czytając o katastrofie helikoptera, na pokładzie którego znajdował się Kobe Bryant. Paradoksalnie, przez całą sportową karierę latał wysoko i potrzebował chyba tych wrażeń również i po niej. Moje serce pękło i choć Kobe był tak daleko, zawsze czułem wielką sympatię do jego postaci. Za charakter, za wolę walki, za niespotykaną etykę pracy. Bo Kobe był tytanem pracy, stanowiąc pod tym względem wzór nie tylko dla kolejnych pokoleń sportowców, ale i dla zwykłych Kowalskich, pozwalając zrozumieć jak ważna jest pasja oraz dążenie do celu poparte ogromem pracy. Bez wybierania drogi na skróty.

Byłem z Kobe przez całą karierę. Przeszedłem z nim od pierwszego meczu do ostatniego, przemieniając się z dziesięcioletniego chłopca w dorosłego faceta, ojca dwóch synów. Nie zmieniało się jedno – zawsze byłem Lakersem i z Kobe. Nie jestem w stanie wspomnieć wszystkiego, co kojarzy mi się z Kobe, bo było tego tak dużo. Mam jednak pewne najbardziej wyraziste przebłyski.

Plakat

We magazynie Magic Basketball znajduję plakat. Plakat na pół ściany przedstawiający w kolejnych sekwencjach wsad, który zapewnił Kobemu zwycięstwo w konkursie wsadów podczas weekendu All Star. Na kilka lat zawiśnie w moim pokoju i będzie pełnił rolę relikwii. Podobnego wsadu nigdy nie zrobię i nawet się do tego nie zbliżę.

81

22 stycznia 2006, jestem na pierwszym roku studiów i odpalam z rana stronę NBA na komórce, która wczytuje się pewnie z dziesięć minut. Odświeżam jednak po chwili, myśląc że oto chyba ktoś się pomylił. 81 punktów. 81! Genialny mecz, nieprawdopodobny, kosmiczny. Drugi najlepszy wynik indywidualny w historii ligi. Coś, co zdarza się raz na dziesiąt lat.

Igrzyska

Nigdy nie udało mi się pojechać na NBA do Stanów, ale spełniłem swoje marzenie i widziałem mecz Kobe na żywo. W dodatku podczas imprezy będącej sportowym Olimpem, w Londynie na Igrzyskach Olimpijskich. Kiedy kupiłem bilety i brałem udział w losowaniu wejściówek już na konkretne mecze koszykarskie, gdzieś w głowie przechodziła myśl – może mecz USA? Traf chciał, że faktycznie tak się stało. Razem z żoną zasiedliśmy na górnych piętrach hali koszykarskiej i chłonęliśmy atmosferę. Kobe gra 22 minuty, rzuca 11 punktów, Amerykanie wygrywają bez problemu z Argentyną. U mnie pojawiają się problemy z ochłonięciem, a emocje długo nie opadają.

Mistrz

2000, 2001, 2002, 2009, 2010
Każdy tytuł mistrzowski pamiętam, każdy przeżywałem inaczej, każdy smakował tak samo dobrze. Pierwsze trzy miały miejsce jeszcze przed internetową erą, więc i dostępność do meczów była mniejsza. Dwa ostatnie przeżywałem już w pełni świadomie, jako zaangażowany uczestnik, pisząc wtedy o koszykówce niemal zawodowo. Każdy kto kocha sport i posiada swoich idoli, wie jakie emocje targają podczas zwycięstw. Ciesze się, skaczę ze szczęścia przed komputerem, kiedy za oknem robi się jasno. Pół godziny później jestem już w pracy, ale cały dzień upływa pod kątem podniecenia związanego z wygraną. Kobe jest w gazie, wyrywa te tytuły, pokazuje swoją najlepszą sportową twarz.

Ostatni mecz

14 kwietnia 2016, ostatni mecz dwudziestoletniej kariery. Szalony, zwariowany, amerykański w każdym calu. Kobe dogorywał, męczył się przez cały sezon, nie był już w pełni sprawny, a na pewno daleki od tego, jakim pamiętaliśmy z lat wcześniejszych. Ubrałem się w koszulkę Kobego, zaparzyłem kawę, zasiadłem do komputera i oglądałem. Chłonąłem każdą minutę meczu z Utah Jazz i było w tym mnóstwo magii. 60 punktów w ostatnim meczu w życiu, zapewniona wygrana dla Lakers, zakończenie na własnych, niepowtarzalnych zasadach. Płakałem, jak płaczę i dzisiaj.


Tym największym na zawsze zostanie Michael Jordan. Tym, który spowodował, że zakochałem się w koszykówce. W moim sercu to jednak Kobe zajmuje wyjątkowe miejsce – jako dziecięca miłość i fascynacja, przekształcona w pełni świadomą i racjonalną ekscytację sportem. I wiem, że codziennie ginie mnóstwo osób mniej lub bardziej znanych, że każda śmierć jest osobistą tragedią. 26 stycznia 2020 to dla mnie taki osobisty dramat, który zrozumieją na pewno wszyscy fani sportu. Dla jednych to tylko mało ważny sport, dla innych całe życie. Dla mnie to coś jeszcze więcej. Żegnaj Kobe.

Total 100 Votes
6

Napisz w jaki sposób możemy poprawić ten wpis

+ = Verify Human or Spambot ?

Komentarze

komentarze

Podobne artykuły

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Polub nas na

103,169FaniLubię
42,400ObserwującyObserwuj
100ObserwującyObserwuj
100ObserwującyObserwuj
1,420SubskrybującySubskrybuj
Agencja Wrocławska

Ostatnie artykuły