Pandemia koronawirusa to z jednej strony wielkie tragedie – te związane ze zdrowiem, w najgorszym wypadku ze stratą bliskich, zamknięciem firmy, straceniem pracy, z drugiej wielkie bohaterstwo lekarzy, obsługi medycznej, ratowników. Oni znajdują się w bezpośrednim, największym zagrożeniu, ale mamy jeszcze do czynienia z innymi, żyjącymi sobie w ciszy, pomijanymi przez opinię publiczną, momentami wręcz pogardzanymi pracownikami sklepów, a w największym stopniu dyskontów, które w przededniu pojawiających się informacji na temat wirusa, przeszły zmasowany atak naszych rodaków. Kilkudniowy atak.
Nie chciałbym mędrkować czym jest i w jaki sposób przenosi się koronawirus, bo umówmy się – każdy z Was czytał na ten temat, słyszał, rozmawiał setki razy. Przygotowując ten tekst spotkałem się – online – z kierowniczką jednego z najbardziej obleganych wrocławskich dyskontów zza naszej zachodniej granicy, która postanowiła podzielić się ze mną kilkoma przemyśleniami. Najpierw jednak kilka słów ode mnie.
Otóż po wrzuceniu przeze mnie na fanpage fotki z pustymi półkami, gdzie w teorii powinna sobie spokojnie leżeć mąka, zostałem zaatakowany przez spore grono czytelników, iż właśnie takimi wrzutkami podburzam naszych rodaków do kompulsywnych zakupów, owczego pędu i przeprowadzania ataku na sklepy w celu zakupienia sześćdziesięciu rolek papieru toaletowego, trzydziestu kilogramów cukru i dwudziestu paczek makaronu, a na dokładkę jeszcze kilkunastu mrożonych pizz i zupek chińskich. Z całym szacunkiem, ale jeśli w czyimkolwiek mózgu po zobaczeniu zdjęcia pustej półki nie występuję szyderczy uśmiech, a chęć robienia jeszcze większych zakupów, prawdopodobnie powinien udać się do lekarza, bynajmniej nie w celu wykonania testu na obecność koronawirusa. Tak, uczciwie przyznam, że od pierwszej chwili śmiałem się i w dalszym ciągu śmieję się z tego, że jako naród wykupiliśmy wszystko, co było do wykupienia, wpadliśmy w zakupową psychozę. Niezrozumiałą psychozę, bo przecież nikt nie mówił o zamykaniu sklepów, a dostępność tych wszystkich produktów jest właściwie pełna w większości osiedlowych sklepików, które nie zostały zahaczone przez szaleńczy wyścig po papier toaletowy.
Masowe skupowanie makaronu, ryżu czy kaszy to jednak problem dla psychologów. Bardziej zastanawia brak empatii, nieumiejętność dostosowania się do zasad, szaleństwo totalne. Jak mówi moja rozmówczyni: Ostatnie trzy tygodnie – tak trzy, nie dwa, wyglądały jak przygotowanie do wojny. O ile rozumiem chęć zrobienia zapasów na dłuższy czas, aby później już nie wyłaniać się z domu, tak chyba zagrożenie spowodowane przebywaniem w takim skupisku nie należy do najbardziej rozsądnych. Epidemia ogranicza się, kiedy unikamy skupisk, a nie do nich lgniemy.
I wydaje mi się, że my mamy w sobie jakąś taką wewnętrzną potrzebę walki, wojny, tego ciągłego stanu bitwy o coś. Nuda nas zabija, a doskonale czujemy się na polu bitwy, przynajmniej tak nam się wydaje. Kochamy pchać się tam, gdzie istnieje ryzyko spięcia, nerwówki. Oczywiście hiperbolizuję, ale przecież wszyscy widzieliśmy co się działo w dyskontach zaraz przed ogłoszeniem informacji o tymczasowym zawieszeniu zajęć w szkołach, przedszkolach, a następnie po decyzji o zamknięciu restauracji, kin i galerii handlowych. Kluczowym elementem naszego życia w okresie pandemii miał być zakaz gromadzenia się w dużych skupiskach. O ile wyrzucono uczniów ze szkół, kibiców ze stadionów, zakupoholików z centrów handlowych, wydawało się, że świadomość czyhającego za rogiem niebezpieczeństwa wśród społeczeństwa jest wysoka, tak w sklepach przez długie godziny działy się dantejskie sceny.
Zastanawiam się na ile nasza świadomość pomaga nam w racjonalnym postępowaniu na co dzień. Wczorajszy dzień (14. marca) był dla nas, pracowników spożywki prawdopodobnie apogeum. Otwarcie sklepu godz siódmej rano, piętnaście minut później kolejki sięgały do ponad połowy sklepu. Ta sytuacja w dobie intensywnego napływu informacji, zaskoczyła nawet nas. Bo jak zrozumieć brak zrozumienia dla akcji #zostańwdomu? O ósmej podjęliśmy decyzję o czasowym zamknięciu sklepu dla klientów, bo zrobiło się tak potwornie duszno, że trzeba było otworzyć drzwi ewakuacyjne, aby dopuścić do pracowników na kasach trochę świeżego powietrza.
Rozumiecie? To nie działo się na początku marca, tylko w momencie, kiedy w Polsce wprowadzono stan zagrożenia epidemicznego, kiedy w samym Wrocławiu wykryto kilka ognisk koronawirusa, kiedy z każdej medialnej informacji szedł prosty przekaz – nie gromadźmy się, unikajmy tłumów, nie róbmy bezsensownych zapasów, bo sklepy nie zostaną zamknięte. I wszystko jak krew w piach. Polak posłucha? A gdzie tam, przecież Polakowi nic nie grozi. Polak jest odporny, jego nic złego nie dosięgnie. No i najważniejsze – Polak nienawidzi ograniczeń. Na drodze jest ograniczenie do 50 km na godzinę? Pojedziemy 80, a co! Jakiś debil to pewnie postawił. Unikać tłumów? A co mi będą te polityki mówili co mam robić! Załamka.
W piętnaście minut mieliśmy około trzystu (!) klientów na raz! I co ważne, nie byli to tylko młodzi ludzie. Na pewno więcej, niż połowa z nich to ludzie powyżej 50. roku życia, a wiemy, że to właśnie oni należą do grupy największego ryzyka. Potrzebowaliśmy około godziny, aby rozładować te gigantyczne kolejki i zacząć wpuszczać po dziesięć osób do sklepu.
Wydaje się to absurdalne i właściwie ciężko jakkolwiek to skomentować. Możliwe, że to właśnie w dyskontach na ten moment spotykamy się z największymi skupiskami Polaków. Potencjalnie chorych, rozsiewających dalej wirusowe bakterie. W tym wszystkim, gdzieś na końcu, znajdują się pracownicy sklepów. Przytłoczeni, przybici do ściany przez szaleńcze tłumy goniących za niemal wszystkim rodaków. Już nawet nie chcę wchodzić w dyskusję na temat – po cholerę Wam tyle tego wszystkiego?! Ale na boga, czy Wy wszyscy nie macie jakiegokolwiek poczucia empatii, ewentualnie strachu, aby unikać tych motłochów? Obstawiam, że jeśli gdziekolwiek zarazić się mieli kolejni Polacy, to właśnie w sklepach. Jak czytamy wyżej, w jednym momencie do hali potrafiło wejść około trzystu osób. Trzystu! A zamknęliśmy restauracje mające często po kilka stolików. Nawet w kościołach ograniczono liczebność wiernych do maksymalnie pięćdziesięciu. Powiedzmy, że Pan kasjer obsłużył jednego dnia setkę osób. Akurat jedna kaszlnęła na niego, przekazała wirusa, a pan kasjer oddał go dalej kolejnym dziesięciu osobom następnego dnia. I zaczyna się robić niewesoło.
Czy ktokolwiek pomyślał o ludziach z obsługi, pracujących z tysiącami potencjalnie zarażonych Polaków przez kilka godzin? Przeraża mnie to.
Najśmieszniejsze, a może najbardziej przerażające jest w tym wszystkich też to, że ja, jako osoba robiąca racjonalne, nieprzesadzone, regularne zakupy, aby nie marnować żywności, wchodzi do takiego sklepu w okresie koronawirusowym, chce kupić jedno masło, mąkę i olej, po czym okazuje się, że nie ma na to szans, bo wszystko, absolutnie wszystko zostało wymiecione. I chciałbym tylko zadać pytanie tym wszystkim moralizatorom – czy jest w Was choćby odrobina empatii? Bo wydaje mi się, że życie w pewnej społeczności zobowiązuje nas do wspólnego szacunku. Jeśli ty zabierzesz 30 litrów mleka i 20 kilogramów mąki, niemal pewnikiem jest, że zabraknie ich dla osób potrzebujących jedynie minimalną ilość.
I tylko zastanawiam się – jaki procent tych wszystkich produktów swój żywot zakończy na śmietniku?
#zostańwdomu i szanuj ludzi pracujących w sklepach!