Dwa miesiące i pięć dni. Dokładnie tyle trwała spowodowana pandemią koronawirusa rozłąka z restauracjami. Spowodowana koronawirusem, czy też obostrzeniami związanymi z bezpieczeństwem, nałożonymi na całą gastronomię. Wystarczy jednak, pora wrócić do żywych.
Przyznam, że 18. maja, kiedy zniesiono pierwsze ograniczenia dla restauracji, wyruszyłem wygłodniały do miasta i zahaczyłem od raz trzy miejsca. Tak, nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak ważnym elementem życia stało się przebywanie w restauracjach. Nie przebywanie dla przebywania, ale spędzanie czasu ze znajomymi, poznawanie nowego, odkrywanie. To wszystko składało się pewien rodzaj stałego trybu w moim życiu, jaki odcięto na dwa długie miesiące.
Poza samym jedzeniem brakowało mi też wyjścia na piwo. Tak po prostu, z kumplem, aby napić się kilku ciekawych trunków, pogadać o bzdurach i spędzić czas w mieście. Chwilę myślałem nad miejscem, które opiszę Wam w pierwszej kolejności po powrocie do względnej, w dalszym ciągu ograniczonej, ale jednak normalności. Krótką chwilę, bo nie dość, że zadecydowała bliskość, to jeszcze możliwość połączenia dwóch pasji – jedzenia i piwa. Wybór padł oczywiście na Browar Stu Mostów, nie mogło być inaczej. Od lat, właściwie od samego początku istnienia browaru, miałem do niego sporą słabość. A to ze względu właśnie na obecność na mojej dzielnicy, a to ze względu na świetną atmosferę i charakter, jakiego brakuje w wielu miejscach.
Stu Mostów działa podobnie jak każda inna gastronomia ze sporymi ograniczeniami. Do samego pubu w browarze wejść może niewiele ponad 20 osób, co automatycznie zabiera samemu lokalowi klimat. Charakterystycznym elementem pubu był rozchodzący się już od wejścia szum rozmów na antresoli znajdującej się nad warzelnią. Tym razem przywitała nas przerażająca cisza, a po wczłapaniu się na górę, obraz zniszczenia dokonał się za sprawą niemal pustej przestrzeni, z zaledwie kilkoma, odsuniętymi od siebie stolikami. Dziwnie, cholernie dziwnie.
To jednak początki, pierwsze koty za płoty. Część społeczeństwa jeszcze woli nie wychylać się z domów, jeszcze inni mają większe zmartwienia, aniżeli wydawanie kasy w knajpach. Cała gastronomia potrzebuje czasu, aby wrócić do normalności, choć tak naprawdę może okazać się, że normalność po koronawirusie nabierze nowego wymiaru oraz znaczenia. Obecnie głównymi bohaterami są higiena, środki dezynfekujące, odległość pomiędzy stolikami oraz brak samoobsługi.
Ekipa Stu Mostów nie uruchomiła kuchni na górze, a korzysta z dobrodziejstwa, jakim jest posiadanie Conceptu Stu Mostów na parterze budynku naprzeciwko browaru. To właśnie z tamtejszej kuchni trafiają do nas potrawy. Na pierwszy ogień idzie oczywiście piwo – świetny, chyba bardziej goryczkowy, niż zawsze Pils. Z mocniejszych, aczkolwiek bardzo przyjemnych rzeczy trzykrotnie powracałem do popularnego w ostatnim okresie stylu – pastry sour ale, a więc piwa mocno chmielonego, w którym słodycz spotyka się z kwaśnością i przynosi wiele przyjemności z picia.
Co z jedzeniem? Oczywiście przesadziliśmy, ale przyznam, że sporo w tym mojej winy, o czym zaraz. W Browarze obowiązuje menu z Conceptu, które jest swego rodzaju połączeniem charakterystyki obu miejsc. Widząc w karcie rolkę mac&cheese, zaświeciły mi się oczy. Zamówiłem, a po kilkunastu minutach moim oczom ukazał się potwór. Tak, potwór, piszę to bez żadnej przesady. Ogromna, zawinięta i panierowana tortilla, w której środku umieszczono kurczaka w panierce oraz mac&cheese. Od razu przyszło mi do głowy, że Michał Czekajło jest jedną z kilku osób, które mogłyby wymyślić tak popieprzone danie. Pozytywnie popieprzone oczywiście, choć rozmiar tortilli bardziej predystynuje ją do obdzielenia trzech, czterech osób, aniżeli zjedzenia samemu. Ja zjadłem i do tej pory odczuwam. Doświadczenie jest dość specyficzne, kaloryczne w opór, a przy tym chrupiące, czyli sprawdza się stara prawda – co w panierce, to dobre. A jeśli jeszcze obok stoi piwo, jest podwójnie dobre. Po drugiej stronie kulinarnej rzeczywistości znajdują się kiełbaski kozie. Eleganckie, dumnie pływające w rabarbarowym sosie. Miękkie, soczyste i niezwykle esencjonalne. Klasa. Duża klasa, taka w tylu Stu Mostów.
Duże działa wjeżdżają w formie dań głównych. Żebro wołowe w stoutowej glazurze jest najzwyczajniej w świecie genialne. Genialne w wykonaniu i smaku. Kość wyskakuje sama, mięso rozpływa się i w każdym kęsie daje znać o swoim kolagenowym charakterze. Jest trochę słodko, jest dymnie, jest soczyście. Matko, naprawdę pyszne.
Po drugiej stronie stolika ląduje mostek wołowy o podobnej charakterystyce. Warto zaznaczyć, że mostek wołowy o wadzę pół kilograma, bo to dość znaczące w całej tej historii, a byłem na świeżo po zjedzeniu wspomnianej kilka linijek wyżej tortilli z jakże delikatnym mac&cheese. Mostek robi równie dobre smakowe wrażenie, jak żebra. Ma jednak jedną wadę – nie jest tak delikatny. Oczywiście jego charakterystyka jest inna, ale gdyby jednak udało się osiągnąć soczystość podobną do tej występującej w żebrach, byłby hit numer dwa. A tak mamy hit, ale na nieco mniejszą skalę. Smakowo wszystko jest tutaj na swoim miejscu.
Dobrze jest wrócić, dobrze jest ponownie móc odwiedzić swoje ulubione miejsca. Ze znajomym, na piwo, na jedzenie, bez maseczek. O kuchni napisać należy jedno – Michał Czekajło jest mistrzem w swoim fachu, jeśli rozmawiamy o dopasowywanie potraw pod warzone na miejscu piwo. Nie ma co nawet o tym dyskutować, bo obserwujemy tu cudowną synergię na obu polach – potrawy nakręcają do zamawiania kolejnych trunków, piwa zachęcają, aby coś do nich zjeść. Dobrze było, pora wracać do normalności, a także pomagać miejscowej gastronomii, bo częściowe odmrożenie to dopiero początek walki o normalność. Oby nadeszła jak najszybciej!
Browar Stu Mostów
Długosza 2