Sytuacja związana z pandemią koronawirusa już chyba na dobre zmieniła sytuację polskiej, ale i pewnie światowej gastronomii. Nawet pierwsze dni po odmrożeniu pokazują, że przyzwyczajenie do zamawiania jedzenia z dowozem do domu może zostać z nami na dobre i szybko rozwijający się rynek delivery… rozwinie się jeszcze szybciej. Co ciekawe, w wielu miejscach w dalszym ciągu dowozy żrą, a miejsca w lokalu zostają puste. Po części wynika to z ogólnej sytuacji w kraju, częściowo brak pieniędzy po prostu, ale na pewno jednym z czynników jest strach przed siedzeniem w restauracjach. Osobiście nie do końca rozumiem tego swoistego zastraszenia, jakiemu ulegliśmy jako społeczeństwo, ale należy zaakceptować osobiste wybory każdego z nas. Jako się rzekło, delivery w dalszym ciągu zostanie mocne, a swego rodzaju pozostałością po koronie jest Wrocławski Festiwal jedzenia w domu, organizowany przez portal Glodny.pl. W jego trakcie możecie zamawiać przygotowane specjalnie przez restauracje dania za 25 zł. Spróbowałem czterech z nich, o których postanowiłem Wam opowiedzieć oraz znaleźć odpowiedź na pytanie – skąd zamawiać jedzenie na dowóz we Wrocławiu. Do dzieła!
Stu Mostów kocham miłością absolutną – za wykonanie, za piwo, za podejście do tematu jakości oraz luz. Concept w czasach zaraz stał się niejako wizytówką całego browaru, gdzie kupić można zarówno wytwarzane na miejscu trunki, ale i pieczywo, przetwory oraz gotowe dania. Jako bistro niedziałające wcześniej w obszarze delivery, Concept z zadaniem poradził sobie nadzwyczaj dobrze i mam pewne przeczucia, że na rynku dostaw zostanie na dłużej. Z okazji Festiwalu jedzenia w domu znajdziecie tutaj dwudaniowy obiad za 25 zł, łączący w sobie streetfoodowy sznyt z tradycją i lekkim stumostowym wariactwem. Po pierwsze charakterna zupa chrzanowa z boczkiem i gruszką. Po drugie klasyka – panierowane udko kurczaka w przepysznej, słodziutkiej, miękkiej bułce maślanej z orzeźwiającym ogórkiem. Dobrze się to je, smakowo się zgadza, a po zjedzeniu całości ciężko znaleźć w żołądku miejsce na cokolwiek innego.
Skoro do akcji przystąpiło również Panczo – to ze św. Antoniego, wiadomym było, że będzie grubo. No i grubo jest, bo grube jest przygotowane z tej okazji burrito. Standardowo porcja jest ogromna do granic przejedzenia, a wnętrze skrywa w sobie sporo lekko kuminowej wołowiny, ryż, fasolę, marynowaną cebulę czy kukurydzę. Mocny zawodnik nie do przejedzenia w tex-mexowej, luźnej tematyce, zdecydowanie dla fanów mięsnych klimatów.
O tej opcji pisałem już Wam kilka dni temu:
Znany już dobrze głównie w klimatach wegetariańskich Ibo falafel zaproponował wrapa z trzema falafelami, wegańską fetą, oliwkami, papryką, cebulą i pomidorem. Sam falafel robi większość roboty, świeże dodatki wprowadzają nieco ożywienia, a wielkość samego wrapa zwyczajnie robi wrażenie i w naszym domu zjadamy go we dwójkę. Ibo w kategorii jedzenie wege wyrasta na mocnego zawodnika.
Faktycznie nie jest lekko, ale za to bardzo przyzwoicie i uczciwie.
Miejsce znane wcześniej głównie ze smażonych Takoyaki, zaproponowało japoński makaron Yaki Soba. Całość wypada trochę jednowymiarowo i mdławo, zapewne ze względu na dodanie specyficznego masła orzechowego. Zabrakło mi tu jednak odbicia w bardziej wyraziste klimaty, ale przyznać trzeba, że jeśli lubicie makarony w azjatyckim stylu, wszelkiego rodzaju noodle, możecie spróbować tej pozycji. Tym bardziej, że wielkość kartonika, jaki otrzymujemy przerasta możliwości dorosłego faceta.