W gastronomicznym biznesie jest coś pociągającego, co od wielu lat pozwala przyciągać celebrytów, sportowców, ludzi z dużą kasą. W różnych rolach – inwestorów, pomysłodawców, ludzi dających nazwisko. Jest to coś, czego nie potrafię zrozumieć, jako osoba w pewnym sensie siedząca w branży od dłuższego czasu.
Gwiazdy z pierwszych stron gazet często otwierają restaurację, aby jeszcze bardziej umocnić swoje nazwisko, aby zbliżyć się do swoich fanów, wykorzystać pięć minut popularności, aby w końcu wejść do celebryckiej pierwszej ligi, w której to posiadanie gastronomicznego przybytku stanowi pewną formę dowartościowania czy też prestiżu. Nie wiem jakimi pobudkami kierował się Kuba Wojewódzki, otwierając swoją warszawską restaurację Niewinni Czarodzieje, i w sumie niespecjalnie mnie to interesowało do momentu, kiedy to koligacje z dolnośląskim restauratorem – Józefem Krawczykiem sprawiły, że przywędrowała ona również do Wrocławia. Dokładnie do Sukiennic pod numerem 7.
Pierwsze próby romansowania showbiznesu z gastronomią w stolicy Dolnego Śląska datowane są na rok 2002, kiedy to kwartet – Marek Kondrat, Zbigniew Zamachowski, Wojciech Malajkat i Bogusław Linda, postanowił otworzyć wrocławski oddział sieciowej restauracji Prohibicja, której szefował Jacek Kempa. Miejsce wielkiej kariery nie zrobiło, a cała marka po kilku latach zniknęła ze świata polskiej gastronomii, choć przez moment było o niej faktycznie głośno.
Niewinni Czarodzieje ze stolicy cieszą się sporą popularnością, a podobną kolej rzeczy można przewidzieć również i we Wrocławiu, wnioskując choćby po sporym zainteresowaniu, jakie wzbudziła restauracja jeszcze przed samym otwarciem oraz tłumach walących do Sukiennic już w premierowym tygodniu jej działalności. Osobiście do podobnych miejsc podchodzę z dystansem i zdecydowanie nie zamierzałem biec w pierwszej kolejności i gdyby nie zaproszenie od znajomego, z którym miałem do pogadania, pewnie jeszcze przez dłuższy czas omijałbym Niewinnych.
Samo nazwiska tego z bardziej znanych właścicieli nie wywołuje u mnie dreszczy na ciele, ale w przeciwieństwie choćby do Pani Gessler, od wielu lat śledzę telewizyjne show z jego udziałem i ceniłem je zwłaszcza w pierwszych latach działalności. Natomiast daleki jestem od chodzenia dla Wojewódzkiego.
Sam lokal zwraca uwagę swoją wielkością – jest przestronny, na obu salach rozpościera się morze stolików, a na wejściu atakuje na otwarta, aczkolwiek niewielka kuchnia, a także dość mocno zaznaczona podobizna głównego bohatera. Zresztą, patrząc na jedną z kanap przy stolikach, automatycznie do głowy przyszedł mi wspomniany show, a całe miejsce bije lekkim przesytem, którego najlepszym przykładem ogromny bar. W pewnym momencie samych barmanów było więcej, aniżeli gości na sali. Jest neonowo, industrialnie, nowocześnie – w przeciwieństwie do pozostałych wrocławskich restauracji Pana Krawczyka. Ładnie tu, choć chyba jednak ciężko powiedzieć, że klimatycznie. Raczej tak typowo wieczorowo.
Menu należałoby określić mianem romansującego z Azją. Z jednej strony aspirujące do obecnych trendów, z drugiej – takie mam wrażenie – mające zaciekawić osoby niekoniecznie bywające zbyt często w restauracjach. Bowl, bao, burger, ośmiornica, burrata, espuma – przyznacie, że można się poczuć jakby luksusowo, prawda?
Wędrując po menu, nasze strzały oddajemy raczej w dość bezpieczne rejony, dlatego na pierwszy rzut przed nami ląduje tatar. Tatar z piklami, majonezem szafranowym oraz koji (39 zł). Drobno zmielone mięso samo w sobie ma dużo mocy i ciężko mieć jakieś zastrzeżenia do tej pozycji, może poza połówkami piklowanych rzodkiewek, z którymi nigdy nie wiadomo co tak naprawdę zrobić, kiedy większość tekstur w daniu stanowią zdecydowane mniejsze elementy. Frytki z kimchi i wołowina to jeden z hitów gastronomicznych ostatnich miesięcy, więc ich obecność akurat w tym menu specjalnie dziwić nie powinno. Sposób podania i wykonania już trochę tak. Frytki z batatów (25 zł) jak bardzo byśmy ich nie smażyli, zawsze będą miękkie, co przy mielonej wołowinie podanej w formie ragu czy też chili con carne, tworzy papkę bez charakteru. Wyrazu próbuje tu nadać kimchi i wychodzi mu to całkiem udanie, ale ale… Chrupiąca fryta po prostu sprawdziłaby się tu idealnie, bez zbędnych kombinacji.
Jak wiecie, ceny w restauracjach traktuję dość luźno i podchodzę do nich na zasadzie – skoro ktoś je ustalił, mogę je albo przyjąć, albo nie zamawiać. Wydaje mi się jednak, że zamawiając bao w liczbie sztuk dwóch w kaczką (37 zł) doszło do jakiejś pomyłki. Jak widzicie, dwie niewielkie bułeczki bao zostały wypełnione lekko poszarpanym mięsem z kaczki. Tylko nim, i o ile jestem zwolennikiem minimalizmu oraz prostoty w kuchni, tak tutaj poczułem, że ktoś chyba o czymś zapomniał. Bez sosu, z odrobiną kolendry i tym kompletnie bezładu rzuconymi trzeba paseczkami żalepą. To się nie mogło udać, sorry.
Sygnowana logotypem restauracji zastawa robi spore wrażenie i ciężko nie zauważyć dbałości, z jaką została dobrana. Mały element, ale zwraca uwagę, choć sam nie poprawi smaku. Hot dog (32 zł) w czarnej bułce to kolejna z tych zagrywek mających robić WOW, a która jedynie lekko bawi. Naprawdę, maślana buła zrobiłaby tu robotę, a tak… na talerz trafiło mdłe pieczywo, napakowane dodatkami zdominowanymi przez sos rosyjski. Ciekawym zjawiskiem jest porównanie wielkości hot doga – naprawdę dużego, w cenie 32 zł oraz wspomnianych nieco wyżej bułeczek bao za 37 zł. Ciężko mi znaleźć sens. Wracamy do podłużnej bułki, w której znalazła się niskich lotów parówka oraz przesmażone kawałki cielęciny, kapusta kiszona i ser. Prawdopodobnie miało być fajnie, a wyszło jak wyszło. Stek z antrykotu (89 zł) z sosem estragonowym, puree i szpinakiem to solidna rzemieślnicza robota, choć poziom mięsa w kilku miejscach we Wrocławiu mógłby zawstydzić wersję z Niewinnych.
Z jakimi oczekiwaniami szedłem do Niewinnych? Uczciwie przyznam, że z niewielkimi, bo i ciężko mi uwierzyć w odpowiedni poziom restauracji powiązanych z osobami znanymi. I w takim kontekście właściwie nie mogę czuć się rozczarowany. Niewinni Czarodzieje z Wrocławia to restauracja, która wywołuje emocje i zapewne w pierwszych miesiącach przyciągnie do stołów wielu gości – na obiad, kolację, koktajl, ale także i po to, aby po prostu być. Ja byłem, zobaczyłem, zjadłem i raczej nie wrócę, bo ciężko mi znaleźć kulinarne motywacje do podobnego ruchu. Zalecam Wam spróbować, niezależnie od sympatii lub nie do Króla TVN-u. Po prostu, aby przekonać się samemu. Moim zdaniem brakuje tu po prostu jakości i smaku oraz odrobiny pozytywnego szaleństwa i odwagi, bo od potraw z menu – pomimo pozornej oryginalności, zwyczajnie wieje nudą.
Niewinni Czarodzieje 2.0
Sukiennice 7
Spodobał Ci się mój wpis? Polajkuj go, udostępnij, a po więcej zapraszam na Instagram oraz fanpage. Używajcie naszego wspólnego, wrocławskiego hasztagu #wroclawskiejedzenie
Panie kochany, popraw pan to „Marek Konrad”, bo aż wstyd.
Znane nazwiska często przyciągają klientów, podobnie było w moim przypadku i trafiłem do tego lokalu, błąd kelnera i miażdżąca cena za niekonkurencyjny produkt (może temat cen nie jest istotny ale dla wielu osób kluczowy) okazały się lekko wstrząsające już na samym początku. Lokalizacja wręcz prestiżowa, odczucia słabe, ponieważ siedząc przy swoim stoliku praktycznie w bliskim kontakcie z gośćmi ze stolika obok nie pozwoliła poczuć się zbyt komfortowo w tym miejscu. Pierwsze wrażenia budują opinię i w moim przypadku wyszło to słabo.
Ale warto spróbować: Tobie może idealnie pasować 🙂
Ten znany aktor nazywa się Marek KONDRAT.
Jadłam bao już w kilku miejscach we Wrocławiu i w każdym z nich za niższą cenę wyglądało to dużo, dużo lepiej.. Byłam bardzo ciekawa, jak to wyszło z tym lokalem – jakościowo i estetycznie i czytając Twój wpis już wiem, że to nie dla mnie. Dzięki!
Ja osobiście nigdy tam nie pójdę, niezależnie od jakości jedzenia. Wojewódzki jest seksistą i rasistą; nigdy bym nie poparł go marnym groszem.