Dobrze jest obserwować rozwój niektórych wrocławskich marek, zwłaszcza spoglądając na krótki żywot zdecydowanej większości otwieranych we Wrocławiu restauracji. Doceniam robienie dobrej roboty w dłuższej perspektywie czasowej, doceniam ciągły rozwój i chęć poprawiania się. Całe szczęście mamy w stolicy Dolnego Śląska coraz więcej miejsc mogących pochwalić się dłuższym stażem na gastronomicznym rynku.
Jeszcze niedawno opisywałem Wam tu pyszne potrawy z Coco Chang, a tym razem ruszyłem w podróż po opuszczonym przez studentów Grunwaldzie. Opuszczonym przez studentów, ale na pewno nie miłośników tajskich smaków. Trochę mnie nie było w WOO THAI, więc przyznam uczciwie nie odnotowałem zmian, jakie zaszły w tej prawdopodobnie najpopularniejszej z wrocławskich restauracji tajskich. Otóż od mojej poprzedniej wizyty lokal na Grunwaldzie przeszedł niemałą transformację, powiększając powierzchnię udostępnioną dla gości pewnie dwukrotnie oraz zyskując ogromny ogródek tuż przed wejściem. Całość robi wrażenie i domyślam się, że przy pełnym obłożeniu szefowie kuchni mają co robić.
Dobrze to świadczy o WOO THAI restaurant, ponieważ pokazuje, w jaki sposób można się rozwijać – miarowo, bez przesadnego pośpiechu, opierając rozrost o uczciwe i smaczne przesłanki. Niewiele z nowo otwieranych restauracji wytrzymuje na rynku choćby rok, a ekipa Woo Thaia trzyma się mocno od ponad pięciu, zwiększając swoją popularność z miesiąca na miesiąc. Ten przykład tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że okres po odmrożeniu restauracji w pandemicznych czasach uwypuklił podział pomiędzy knajpkami robiącymi dobrą robotę od zawsze, a kasztaniarzami, którzy szukali drogi na skróty. Do tych drugich mało kto zagląda, ci pierwsi natomiast przeżywają oblężenie, choćby ze względu na świetną pracę nad budową społeczności z okresie wcześniejszym. Woo Thai niewątpliwie należy do wygranych.
Ciekawe obserwacje można prowadzić, kiedy przyjdzie się tutaj tuż po dwunastej. Lokal i ogródek zapełniają się z minuty na minutę w tempie ekspresowym, także w dni powszednie, dlatego ważny jest odpowiedni timing, aby nie utknąć w oczekiwaniu na swoje dania. Nam dwukrotnie udaje się uciec spod topora długiego czekania.
Na początek zupa, której nie potrafię sobie odmówić, mianowicie tom yum (18 zł). Choć staram się nie użalać nad wielkością porcji, traktując wyjścia do restauracji nie jako formę obżarcia się, a raczej przeżycia czegoś, tak muszę postawić lekki znak zapytania przy rozmiarze zupy. Samego płynu było tu na kilka łyżek i trzeba sobie jasno powiedzieć, że to bardzo lekka przystawka. Niewielka, za to smaczna, pełna lekkiego rozgrzewania przy każdej łyżce, kremowości i słodyczy mleka kokosowego oraz aromatycznego bogactwa pochodzącego od kafiru oraz trawy cytrynowej.
Poh pia pak (20 zł) to wegetariańskie sajgonki w formie cieniutkich cygar przeciętych na pół. Słodko-słone wnętrze współgra ze słodkim, gęstym sosem podanym na talerzu, a element chrupania zawsze dobrze robi w formie startera. Pierożki z krewetkami (20 zł) stanowią spore pozytywne zaskoczenie. Genialne jest cienkie, jak kartka papieru, sprężyste ciasto, w którego środku zamknięto sporo krewetkowego farszu uzupełnionego o wyraziste przyprawy – kolendrę i chili, nadające charakteru całej masie. Ciężko byłoby narzekać po takim zestawie.
Pomimo wstępnego objedzenia, buzie uśmiechnęły się nam po zobaczeniu dań głównych. Najbardziej cieszy mnie Pad pla meuk (36 zł), a więc kalmary w paście tomu yum. Ale jakie kalmary! Miękki, płynące, rozpuszczające się w buzi, w tym przypadku lekko podtopione we właściwie niespecjalnie ostrym, za to mocno aromatycznym sosie o smaku znanym nieco już z wcześniejszej zupy. W przypadku kalmarów jest bardziej esencjonalnie, bez mleka kokosowego. Khao Pad siam (29 zł) z kurczakiem jest swego rodzaju ryżowym odpowiednikiem pad thaia. Smak smażonego ryżu zdecydowanie kieruje się w stronę tego najpopularniejszego z popularnych tajskich dań. Jest lekko słodko, nieco kwaśno, a porcja wywołuje dreszcze. W przeciwieństwie do wspomnianej na początku zupy, ogrom smażonego ryżu nieco mnie przeraża, a także wywołuje wyrzuty sumienia, ponieważ najzwyczajniej na świecie nie jestem w stanie wyczyścić talerza. Smażony ryż w różnych formach to tajski klasyk i jak najbardziej można go polecać w Woo Thaiu.
Na koniec jeszcze chwila narzekań. Moou kop pad prik kluea (36 zł) ma spory potencjał, a to dzięki zawiesistemu, pieprznemu sosowi, który sam w sobie mocno pociąga. Problem polegał na tym, że dodany do niego boczek był zeschnięty oraz posiadał ciężką do przegryzienia przypieczoną skórkę. Nie mówię nie temu daniu, ale na pewno sam boczek – przynajmniej w formie, jaką otrzymaliśmy – nadaje się do wymiany.
Jakie są moje wrażenia po ponownych odwiedzinach w WOO THAI po kilku latach? Jak najbardziej pozytywne, ciężko nie wyjść z przepastnych wnętrz niezadowolonym. To miejsce jest dla mnie przykładem świetnego, miarowego, harmonijnego rozwoju i pracy nad marką. Czy to najlepsza tajska kuchnia we Wrocławiu? Raczej nie mnie to oceniać, ale WOO THAI niewątpliwie znajduje się w czołówce takiego zestawienia. Czy na pytanie – gdzie zjeść tajskie jedzenie we Wrocławiu? odpowiedziałbym: w WOO THAI? Raczej tak, choć mocną pozycję u mnie ma wspomnianego wcześniej Coco Chang. Brawo, brawo, brawo – życzę jak najdłuższych kolejek przed lokalem!
WOO THAI Restaurant
Grunwaldzka 67
Niestety woo thai nie dorasta Thai me up z Warszawy, a szkoda bo korzystamy.