Na kuchnię wietnamską ostrzyło sobie zęby wielu wrocławian ze mną na czele, dlatego otwarcie nowej restauracji na ulicy Kuźniczej wywołało niemałe zamieszanie w gastronomicznym światku stolicy Dolnego Śląska. Zamieszanie w pełni zasłużone.
Pawła Bieganowskiego poznałem osobiście kilka lat temu, natomiast dużo wcześniej miałem świadomość kim jest. Jest Szefem Kuchni odpowiadającym za uruchomienie, a następnie prowadzenie przez kilka lat projektu o nazwie Dinette. Jedna z najpopularniejszych wrocławskich restauracji to swego rodzaju stempel jakości dla osób pracujących na kuchni. Pamiętam, że już dwa lata temu w rozmowach przewijał się temat marzeń dotyczących otwarcia knajpki z azjatyckim, wietnamskim sznytem. Temat wypalił po dłuższej chwili, akurat w okresie drugiej fali uderzeniowej pandemii koronawirusa w Polsce, więc można powiedzieć, że timing do najlepszych nie należy. Kto jednak, jeśli nie Paweł z ekipą mieliby to ogarnąć akurat teraz. Sam Paweł przez ostatnie lata na kierunek swoich wakacyjno-kulinarnych wojaży wybierał Azję, ze szczególnym uwzględnieniem Wietnamu właśnie, aby możliwie jak najlepiej poznać tamtejszą kuchnię. Sądząc po efektach, udało mu się to bardzo dobrze.
District Saigon pojawił się we Wrocławiu w miejscu niespecjalnie udanego projektu pod nazwą Biggy. Tamten koncept można odrzucić, natomiast nowa restauracja od samego momentu ukazania się informacji o otwarciu, pobudzała wyobraźnię wrocławskich jedzeniowych świrów. O ile większość najpopularniejszych kuchni krajów azjatyckich reprezentowana jest dość mocno, tak Wietnam przez długie lata funkcjonował w stolicy Dolnego Śląska jedynie na zasadzie mrzonki kilku zakręconych wariatów tejże kuchni. Porównania do Warszawy oczywiście skazane są na porażkę ze względu na ogromną mniejszość wietnamską zamieszkującą stolicę. Stąd popularność akurat wietnamskiej kuchni w największym z polskich miast nie należy do żadnych zaskoczeń. We Wrocławiu rozwinęła się za to mocno sieć koreańskich restauracji, dokładnie z tych samych względów.
Dobra, ale czy ten Wietnam jest podobnie atrakcyjny? Zdecydowanie tak, choć po rozmowach z kilkoma znajomymi, na pierwszy rzut oka może się wydawać mniej ekspresyjny smakowo od choćby kuchni indyjskiej, ale po zagłębieniu się w poszczególne smaki – nawet tych podstawowych, znanych na całym świecie, bardziej streetfoodowych potraw, należy szybko zmienić zdanie.
District Saigon to spory, długi lokal, na końcu którego znajduje się otwarta kuchnia z dobiegającymi odgłosami smażenia na woku. Na wejściu otrzymacie naparstek herbaty, która w Wietnamie stanowi jeden z najważniejszych napojów, a wnętrze ma w sobie coś z ulicznej surowości, i sądząc po menu, takie właśnie ma być, bo planem jest po prostu przeniesienie na stoły gości autorskiej, nie zawsze ortodoksyjnej, ale koniecznie przyjemnej kuchni wietnamskiej, zapamiętanej przez Szefa Kuchni z licznych wypraw.
Ucztowanie rozpoczynamy od rollsów. Smażone spring rolls z wieprzowiną (17,90 zł) są chrupiące, z delikatnym mięsnym farszem oraz podane z klasycznym sosem nuoc cham, a także ziołami i sałatą, w którą można zawinąć skrojone sajgonki, co kompletnie zmienia ich odbiór, ubogacając nie tylko proces konsumpcji, ale i sam smak. Summer rolls (18.90 zł) z boczkiem lub krewetkami lądują na talerzu bez smażenia, zawinięte jedynie w cienki papier ryżowy wraz z ziołami i sałatą. Lekkie, świeże, zwiewne, a przy dodaniu odrobiny sosu orzechowego, nabierające wyrazu, idealne na sam początek posiłku.
Kolejny punkt obowiązkowy, to banh mi i muszę od razu zaznaczyć, że podczas pierwszego podejścia tak posmakowała mi wersja mięsna, że dwa dni później wróciłem na opcję wege. Nie potrafię stwierdzić, która była lepsza, choć leciutko przechylałbym szalę na stronę bez mięsa. Ale ten boczek. Ten boczek! Banh mi z boczkiem (22,80 zł) cieszy chrupiącą z zewnątrz i dość miękką w środku bułą, orzeźwiającymi warzywami, ale o jej charakterze decyduje kremowe, podrobowe pate, a także skrojony w kostkę pieczony boczek. Zanurzasz usta w odziedziczonej po Francuzach bule i nie chcesz wypuścić jej z rąk. W wersji wege grzybowe smarowidło w środku wydaje się być pełne umami, które podkreślają jeszcze dorzucone pikle, a także soczysty omlet jako mój dodatek. Kupuję to w całości.
Wietnamska restauracja to także obowiązkowa zupa pho. Ogromna miska pho bo (27,90 zł) z trzema rodzajami mięs na luzie pokona każdego, kto wcześniej nie odbył porządnych treningów z pochłaniania gigantycznych porcji jedzenia wszelakiego. W smaku początkowo powiewne, łagodne, z każdym kolejnym dodatkiem – otrzymujecie je do zamówienia, wołowy wywar staje się bardziej konkretny, aż w końcu rozwija swój potencjał z pełną mocą. Ziołowość wskazywać może na jej południowe korzenie, natomiast z trzech mięs – parzonej wołowiny, gotowanej oraz klopsików, w mój gust najmocniej trafia cieniutko skrojona ta pierwsza. Pho ga (26,90 zł) to już inny wymiar, równie delikatny na początku, nabierający ciała po dodaniu żółtka oraz niezbędnego sosu rybnego. Mięsny wkład stanowi w tym przypadku gotowany kurczak i głównie z tego względu, to pozycja raczej dla wielbicieli tego właśnie mięsa.
Choć już pierwsza część uczty sprawiła, że nasze żołądki głośno krzyczały – dość, nie było opcji, aby nie skusić się na jeszcze kilka pozycji. Wśród nich jedna perełka, czyli banh xeo (27,90 zł) z boczkiem i krewetkami. Ten wietnamski naleśnik z mąki ryżowej skrywa wewnątrz kiełki, wspomniany boczek i krewetki oraz zioła. Niby proste, ale tak smaczne. Niby podawane w jednym kawałku, a świetnie wpisujące się w ideę dzielenia jedzeniem. Urwany kawałek naleśnika z dodatkami zawijamy na ręce w liść sałaty wraz z ziołami, co raz jeszcze pokazuje w jak łatwy sposób zmienić nieskomplikowane jedzenie w sprawiające ogromną przyjemność danie. Thit kho trung (34,90 zł) to rodzaj potrawki, długo gotowanego boczku i golonki w sosie z wodą kokosową. W efekcie otrzymujemy podane z ryżem rozpadające się, delikatne, choć przecież lekko tłuściutkie kawałki mięsa w gęstym sosie. Wietnamskie curry (29,90 zł) może Was zaskoczyć, jeśli oczekujecie uderzenia podobnego do dania o tej samej nazwie, znanego z kuchni tajskiej. Moje podniebienie wydaje się być ukontentowane jego odświeżającą wręcz subtelnością, miękkością drobiowego mięsa w zestawie z ryżem, ale prawda jest taka, że każdy kolejny kęs to już walka z samym sobą o to, aby nie upaść pod stół z przejedzenia. Na koniec jeszcze przyjemnie kwaskowaty (22.90 zł) występujący pewnie w każdej z azjatyckich kuchni smażony ryż z warzywami. Jestem na tak!
Jedno jest pewne – niezależnie od tego, czy oczekujecie ortodoksyjnej kuchni wietnamskiej, czy autorskiego pomysłu na nią Szefa Kuchni, jedzenie stanowi pewną integralną, ale jednak tylko część całego projektu. Ważne jest także zaangażowanie i pasja, a tej niewątpliwie Pawłowi Bieganowskiemu nie brakuje. I ja tę wersję Wietnamu w jego wykonaniu kupuję, akceptuję i cieszę się, że mogę w końcu jej spróbować. W District Saigon jest smacznie, jest luźno oraz jak pisałem na początku, trochę ulicznie, a przy tym bardzo uczciwie cenowo. Wietnam przybył do Wrocławia i niech zostanie z nami już na zawsze.
District Saigon
ul. Kuźnicza 10
Wszystko wyglada bardzo apetycznie, interesuja mnie dodatkowo dwie sprawy:
* skad pomysl na taki wystroj lokalu? Wyglada jak przypudrowane Iggy, nie widze nawiazania do Wietnamskiej restauracji
* w Wietnamie restauracje slyna wrecz z dodawania do wszystkiego umami, czy ta praktyka jest stosowana rowniez w tym przypadku?
Mówisz o glutaminianie? To już pytanie do Szefa Kuchni, ale jednak raczej nie.
CO do wystroju, to w pewnym sensie pozostałość po poprzedniej restauracji.
Większość knajp w Azji sypie glutamina do potraw (i nie uważa go za coś złego) 😉 U nas się tak utarło, że to zmora… Tak samo jak aspartam 😉
Ja jednak czekam na prawdziwego Wietnamczyka , który życie spędził na ichnym streetfoodzie. To byłby strzał. Tak to jednak imitacja.
Nawet jak w knajpie pracuje rodowity kucharz, to często dania i tak są robione pod polaków. Myślę, że nie należy skreślać knajpy z tego tytułu – warto spróbować 😉