Choć od wielkiej powodzi tysiąclecia w 1997 roku minęło już 25 lat, wspomnienie o ówczesnej tragedii żywe jest w mieszkańcach Wrocławia do dzisiaj. Netflixowy serial Wielka woda tylko te retrospekcje podbił, a emocje wróciły na nowo także u mnie. Sześć odcinków pochłoniętych jednej nocy pozwoliło przypomnieć sobie tamte chwile, które na nowo ukonstytuowały we wrocławianach poczucie przywiązania do swojego miasta.
Z rozmów z dziadkiem i rodzicami udało mi się zapamiętać dość dobrze ich opowieści o niepewności, jaka towarzyszyła mieszkańcom przemianowanego z Breslau Wrocławia zaraz po wojnie. Że ktoś wróci i zabierze, że nas wygonią. I choć w 1997 roku te odczucia były przeszłością, śmiem twierdzić, że właśnie wydarzenia z lipca pozwoliły wyzwolić w każdym mieszkańcu Wrocławia dumę z tego, gdzie mieszka i świadomość przynależności do społeczności miasta. Miasta, którego nikt nigdy żadną siłą nam nie odbierze. Nawet najgorszy żywioł. Wrocław zawalczył i otworzył nową historię, choć ogrom zniszczeń powalał.
WIELKA WODA
13. lipca 1997 roku wracam z obozu piłkarskiego przez totalnie zrujnowaną Kotlinę Kłodzką, a do tego jedenastoletniego mózgu zaczyna docierać, że powódź to raczej kataklizm pisany przez wielkie K. W okolicach południa docieramy do Wrocławia, ale na wysokości wiaduktu przy ulicy Trzebnickiej jesteśmy zmuszeni zawrócić, aby szukać okrężnej drogi na Karłowice. Cały przejazd wypełniony jest wodą. W końcu docieramy pod szkołę, odbierają nas rodzice i pędzimy do domu, a w powietrzu wyczuwalne jest zaniepokojenie, akcentowane jeszcze mocniej przez latające co i rusz helikoptery wojskowe. Zaleje nas czy nie? Woda wedrze się na pierwsze piętro czy tylko na parter do sąsiadów?
Pamiętam zapas świeczek na stole, niedziałający telefon i pomoc w wynoszeniu co ważniejszych rzeczy na strych. Pamiętam także spacer na wał przy mostach Jagiellońskich, układających coraz wyższe pagórki z worków mieszkańców Kowal, a także płynącą alejkami ogródków działkowych wodę. Wodę dosłownie zabierającą Wrocław centymetr po centymetrze.
Pewnie jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy z tego, co za chwilę nadejdzie. Fala kulminacyjna uderzyła w miasto, oszczędzając co prawda nasze pierwsze piętro, zalewając jednocześnie mieszkania kumpli ze szkoły, niszcząc ukochaną działkę mojego dziadka czy garaż, gdzie codziennie stawialiśmy Poloneza. Ten na szczęście w porę został wyekspediowany na Wzgórze Partyzantów.
SERIAL
Pierwszy raz o pomyśle nakręcenia serialu o powodzi we Wrocławiu usłyszałem kilka lat temu, ale podszedłem do tematu na zasadzie – porozmawiamy jak będzie. Okazało się, że za realizację zabrał się Netflix, a że to producent dość stabilny, otrzymaliśmy sześcioodcinkowy fabularny zapis tego, co wrocławianie przeżywali na miejscu. I choć seriali właściwie nie oglądam, ten wciągnąłem jednej nocy, rozumiejąc chyba wszystkich nałogowych oglądaczy seriali, opowiadających magiczne hasło – jeszcze tylko jeden, ostatni odcinek.
Jak ogląda się Wielką wodę? Genialnie. Absolutnie genialnie, aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że wpływ na taki odbiór serialu mogą mieć po prostu emocje osoby, która przeżyła opisywany dramat. Obstawiam, że nie znajdziemy wrocławianina – od urodzenia i napływowego, mogącego powiedzieć o powodzi z ’97 roku, iż go nie dotyczyła czy nie pozostawiła śladu. Do tej pory pamiętam jeszcze początek XXI wieku, kiedy temat powodzi był żywy w dyskusjach. Wydaje mi się jednak, że tempo rozgrywającej się w filmie akcji spowodowało brak nakreślenia szerszego kontekstu całej powodzi. O ile dla nas wrocławian to kwestie oczywiste, tak już mieszkańcy Pomorza czy widzowie z Wielkiej Brytanii mogą na początku nieco się pogubić. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie.
Tempo należy jednak zapisać po stronie zalet całego serialu. Genialnie oddaje rzeczywistość -w moich wspomnieniach lipiec ’97 przeleciał właśnie w taki sposób, niczym szybka kolej w Chinach. Tak naprawdę wlókł się jednak podobnie do polskich pociągów towarowych. Niemalże każdy jeden kadr, każda minuta poszczególnego odcinka przywoływała w głowie wspomnienia. Ludzie z wiadrami, latające helikoptery, całe rodziny pływające na pontonach pośrodku ruchliwych wcześniej ulic, przerażenie w oczach jednych mieszające się z totalną beztroską innych, co trochę ukazuje scena tańców na dachu jednego z bloków.
Wielkie brawa należą się operatorowi kamery za ogrom roboty włożony w unikanie uchwycenia na kolejnych obrazkach współczesnych symboli kompletnie nowego Wrocławia. Może nie wszystko udało się wyciąć, ale stopień utrzymania stolicy Dolnego Śląska w klimacie szarych, co by nie było lat 90. jest majstersztykiem. Kilka razy mocno uśmiechnąłem się na widok ustawionych wzdłuż ulicy, a następnie zalanych Polonezów i maluchów. W ogóle ten powrót do zupełnie innego Wrocławia, podbijany jeszcze co jakiś czas archiwalnymi przebitkami, pewnie u każdego z moich rówieśników spowodował szybsze bicie serca. Realizm lat 90. ukazany w Wielkiej wodzie to jednak nie tylko stare auta czy szyldy wypożyczalni kaset VHS, ale i stroje z nieodłącznymi powyciąganymi, za dużymi marynarkami, to kopcenie wszystkiego i wszędzie, to w końcu kłopoty komunikacyjne – kompletnie nie do wyobrażenia dla naszych dzieci.
Uśmiech na ustach pojawiał się również w momentach poznawania kolejnych postaci w serialu. Ot, kapitan Talarek, będący niejako symbolem tamtych czasów. Wierny sługus poprzedniego ustroju, spadający na ciepłą posadkę po przemianach w Polsce. Klasyka gatunku, ale i tutaj obawiam się o problemy ze zrozumieniem niektórych sytuacyjnych gagów nie tylko przez widzów zagranicznych, ale i współczesne pokolenie. Pojawiają się również zabawne wstawki nawiązujące do historii najnowszej. Otóż w pewnym momencie dowiadujemy się, że powódź jest w odwrocie, a to hasło weszło już na stałe do naszych słowników bzdur rzuconych w eter przez władze.
Władza, właśnie. Rzadko, który z polskich filmów tak doskonale ukazał panującą wtedy, później i zapewne w przyszłości nieudolność. Nieudolność w działaniu, podejmowaniu decyzji, nieumiejętność porozumiewania się i komunikowania, a jednocześnie wytłuścił brak wiedzy, zaufania do nauki i specjalistów. Skąd my to znamy, prawda? Genialną rolę odegrały media – w serialu telewizja Merkury, a w rzeczywistości nieistniejąca już TeDe z młodziutką Magdą Mołek na pokładzie. Prawdopodobnie gdyby nie znany dopiero z późniejszego okresu telewizji informacyjnych schemat ciągłego nadawania bieżących informacji, Wrocław utonąłby w zdecydowanie większym stopniu, aniżeli miało to miejsce.
Dlatego też to sami wrocławianie zmuszeni byli do wzięcia spraw w swoje ręce. Nie tylko w przenośni, ale zupełnie dosłownie. Widoku przenoszonych na plecach ciężkich worów z piachem nie zapomnę nigdy. Worków przenoszonych przez dorosłych i dzieci, pakowanych przez kobiety, młodych i starszych. Pamiętam nieprawdopodobne poruszenie, poczucie wspólnoty i walki o własne miasto. Wspólnoty, która budowała najnowszą historię Wrocławia, a która już prawdopodobnie nigdy nie będzie miała szansy się powtórzyć, kiedy patrzy się na teraźniejszą polaryzację absolutnie każdego elementu naszego życia. Fajne to było, choć powódź zdecydowanie nie była fajna.
Jest w serialu kilka kwestii, których nie rozumiem. O ile oczywiście nie wymagam przeistaczania się fabularnej historii w film dokumentalny, tak zabieg z zamianą nazwy wsi Łany na Kęty kompletnie do mnie nie trafia. Bo gdyby jeszcze Wrocław był Opolem, to jasne. C miał na celu ten ruch, pozostanie zagadką. Odrzuciłbym na bok cały wątek fabularny, bo choć bardzo wprawnie umiejscowiony w scenariuszu, tak momentami nieco naciągany, z naciskiem na bardzo naciągany i nazbyt przemielony w ostatnim odcinku. Takie jednak prawa seriali, że dramatyzm być musi. Choć akurat w przypadku filmu katastroficznego dałoby się pewnie położyć nieco większy nacisk na kwestie dotyczące samej powodzi. Pojawiają się również sceny wywołujące mieszane uczucia – nawiązanie do ZOMO w akcji na wałach czy wyprowadzanie zwierząt przez mieszkańców wsi. O ile to ostatnie to fakt, tak realizm samej sceny pozostawiał sporo do życzenia.
PODSUMOWANIE
Co by jednak nie mówić, Wielka woda to serial z ogromnym ładunkiem emocjonalnym dla każdego z mieszkańców Wrocławia. Szybkie tempo powoduje, że chciałoby się zobaczyć kilka kolejnych odcinków i rozłożyć historię na dłuższy okres. Nawet tutaj pojawia się pewna symbolika – Wrocław nie chce kontynuacji. Wrocław nie chciał przedłużania okresu powodziowego. Wrocław chciał urodzić się na nowo, zacząć żyć i zostawić lipiec 1997 daleko za sobą. Jak dobrze wiemy, udało się to doskonale, a nasze kochane miasto w okresie popowodziowym zaliczyło ogromny skok, wspomagany licznymi dotacjami. Najważniejsze jednak było co innego – podczas powodzi narodziło się pokolenie ludzi zakochanych we Wrocławiu, opowiadających o jego wyjątkowości i niebywałym klimacie, którego nie da się jednoznacznie zdefiniować, a jednak stanowiącego nierozerwalny atut miasta.
Wielka woda to dla każdego z nas tragiczne wspomnienia, ale dla każdego z nas to osobista historia. Historia rodzin, tragedii, pomocy, współdziałania i gry do jednej bramki. Bramki o nazwie – obrona Wrocławia. Przeplatające się w serialu wątki fabularne idealnie korelują z osobistymi wspomnieniami tamtych czasów. Każdy z nas miał kogoś, kogo zalało, kto stracił biznes lub dorobek życia. Każdy z nas miał kogoś, dla kogo dramatem było zatopienie ogródka działkowego czy piwnicy. Cały splot mniejszych i większych dramatów w obliczu gigantycznej tragedii miasta. Miasta, które zmieniło się już na zawsze zaledwie na przestrzeni kilku dni. Zmieniło na lepsze.
Spodobał Ci się mój wpis? Polajkuj go, udostępnij, a po więcej zapraszam na Instagram oraz fanpage i TikTok. Używajcie naszego wspólnego, wrocławskiego hasztagu #wroclawskiejedzenie
Ja te zmiany nazw nieco rozumiem. Być może to jest próba uniknięcia jakichś akcji hejterskich po latach. Wszak Łany zamienili na Kęty, a czeskie zbiorniki retencyjne na Gierżoniów
Zbiornik Girerzoniow to raczej Nysa i Otmuchow a nie Czechy
Temat fajny ale cały wątek fabularny jest beznadziejny począwszy od pani hydrolog, która jest kopią silnych postaci kobiecych z Szyłki albo Watahy.