Restauracje z Poznania zostaną uwzględnione w najbliższym wydaniu prestiżowego przewodnika Michelin – poinformował jego wydawca. Tym samym Poznań staje się trzecim polskim miastem – po Warszawie i Krakowie – z restauracjami ocenianymi przez inspektorów najsłynniejszego kulinarnego przewodnika na świecie. Czy Wrocław i jego restauracje mają szanse na takie wyróżnienie?
Sam przewodnik, istnieje od 1900 roku, swoje pierwsze restauracyjne rekomendacje przedstawił w 1926 roku. Zatem zbliżamy się do setnej rocznicy tego wydarzenia, ale jego historia w Polsce trwa zdecydowanie krócej. Najpierw w 1997 roku warszawskie restauracje dostąpiły zaszczytu znalezienia się w przewodniku Michelin, następnie po jedenastu kolejnych latach do tego grona dołączył Kraków. W 2023 roku będzie to Poznań.
Sam przewodnik wzbudza skrajne emocje. Od Szefów Kuchni pragnących za wszelką cenę zdobyć wyróżnienie Michelin – najlepiej gwiazdkę, a nawet i trzy, po szefów kuchni gardzących tym pędem za nagrodami, w którym często zdrowy rozsądek i ekonomia schodzą na dalszy plan. Nie zmienia to jednak faktu, że kolejne miasta na świecie walczą o to, aby w przewodniku się jednak znaleźć. Ba, nie tylko walczą, ale i za tę obecność płacą. W dodatku nie tak mało. Mówi się, że w 2017 roku Seul za sprowadzenie przewodnika do koreańskiej stolicy zapłacił 1,8 mln dolarów. Najczęściej za podobnymi transakcjami stoją lokalne organizacje turystyczne, wypatrujące w Michelin szansy na wzmożony ruch gastro turystów.
Wcześniejsza historia przewodnika Michelin naznaczona była hasłami o niezależności i odpowiednich standardach prezentowanych przez tajemniczych inspektorów. Zmieniający się świat pędzących social mediów powoduje, że popularność i ważność przewodnika wielokrotnie przegrywa walkę z influencerami opowiadającymi o jedzeniu. Czy z sensem, to już temat na inną rozmowę. Stąd też spora ekspansja Michelin na kolejne rynki, miasta, a także pochylenie się m.in. nad streetfoodowymi knajpkami. Któż nie zna słynnej Jay Fai i jej słynnego gwiazdkowego omleta z krabem wprost z ulicy Bangkoku.
Właśnie Tajlandia przeznaczyła aż 4,4 mln dolarów na przestrzeni pięciu lat, aby rozwijać przewodnik w tym kraju. Najważniejszym pytaniem pozostaje…
CZY TO SIĘ OPŁACA?
Ciężko dotrzeć do konkretnych danych wskazujących na wzrosty spowodowane pojawieniem się przewodnika w danym mieście. Mówi się jednak, że wspomniana wyżej Tajlandia zanotowała nawet 10% wzrost wydatków na turystykę w tym kraju po opublikowaniu czerwonego przewodnika. Panuje przekonanie, że kiedy dane miasto wyraża chęć zaistnienia w Michelin, tamtejsza scena gastronomiczna spogląda na ten temat dość ostrożnie i nie wykazuje wielkich chęci do witania oponiarzy z otwartymi ramionami. Sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy przewodnik pojawia się w danym miejscu i okazuje się, że jednak potrafi generować znaczący dodatkowy ruch w miejscowych restauracjach. Dlatego też węgierscy, czescy czy słoweńscy właściciele wyróżnianych restauracji wykazują chęć dokładania się do michelinowskich opłat.
NIE DLA KAŻDEGO
Żeby jednak nie było tak brutalnie, aby nasze myśli nie kręciły się jedynie wokół pieniędzy. Trzeba przyznać, że Michelin raczej nie trafia do totalnie przypadkowych kulinarnie miast. Każdy z kierunków pojawiających się w zestawieniu musi posiadać solidny wachlarz dostępnych restauracji z różnorodnych segmentów. Stąd właśnie pojawienie się w najnowszym wydaniu Poznania, który z polskich miast poza Warszawą, poczynił prawdopodobnie największy skok jakościowy jeśli weźmiemy pod uwagę nowe restauracje. Walka o pojawienie się przewodnika to jednak…
LOBBY
Na ile udało mi się dowiedzieć, poznańscy szefowie kuchni oraz właściciele najbardziej zainteresowani obecnością przewodnika Michelin w ich mieście, lobbowali mocno za tym już od pięciu lat. Zarówno w mieście, jaki i w Polskiej Organizacji Turystycznej – to ona ostatecznie nawiązała współpracę z władzami przewodnika. Przekonanie władz miasta to sprawa ogromnie ciężka, bo jak tu wytłumaczyć szeregowemu urzędnikowi miejskiemu, że ludzie naprawdę podróżują po świecie w poszukiwaniu konkretnych smaków.
DLACZEGO POZNAŃ?
Zaraz po ogłoszeniu informacji o sporym wyróżnieniu dla Poznania, pojawiły się głosy – a dlaczego nie Trójmiasto, dlaczego nie Wrocław?! Na drugą część pytania odpowiadam poniżej, a teraz najważniejsze – dlaczego Poznań? Ano dlatego, że Poznań się rozwinął, dlatego że posiada szefów kuchni takich, jak Michał Kuter z restauracji A nóż widelec, Tomasz Purol czy Patryk Dziamski. Swego czasu cała grupa poznańskich szefów zrzeszyła się, tworząc projekt Poznańscy kucharze razem, polegający na przygotowywaniu specjalnych kulinarnych wydarzeń w mieście. O taką integrację środowiska doprawdy ciężko w innych dużych miastach.
To właśnie m.in. tym ludziom – występującym w roli nie tylko szefów kuchni, ale i właścicieli restauracji – zależało, aby Michelin rozgościł się w Poznaniu. Swoje trzeba było oczywiście dołożyć – mówi się o kwocie 400 tysięcy złotych, co przy wspomnianych wcześniej wartościach, nie robi aż tak wielkiego wrażenia. Pamiętać należy przecież, że Michelin ponosi również swoje koszty związane z wejściem do nowego miasta.
DLACZEGO NIE WROCŁAW?
Przyczyn jest kilka, a ta najbardziej oczywista to fakt, że miasto po prostu nie jest zainteresowane uczestniczeniem w zabawie pod tytułem Michelin. W zamian za to, ustanowiona przy prezydencie Wrocławia Wrocławska Rada Gastronomii rekomendowała przystąpienie do międzynarodowej sieci Delice. Słyszeliście o niej zapewne, prawda? Noo, ja też nie. Kiedy zapytałem oficjalnie jedną z pań z Urzędu Miasta o to, dlaczego właśnie Delice i co ma to dać tutejszej gastronomii, z rozbrajającą szczerością usłyszałem, że udział w tym programie – cytuję: „kosztuje tylko trzy tysiące euro”. Tak, zrobiłem wielkie oczy. To jakby w dobrej restauracji oszczędzać na kuchennych sprzętach i liczyć na to, że będą podobnie wydajne.
Nie ma więc we Wrocławiu odpowiedniego lobby. Żeby nie uderzać jednak tylko w urzędników, bo oni nie muszą – choć mogliby – mieć rozeznania w świecie gastronomii, brak inicjatywy ze strony właścicieli restauracji czy szefów kuchni. Na spotkaniach wspomnianej Rady Gastronomii ważniejszymi sprawami jest walka o możliwość wysunięcia ogródka restauracyjnego o pół metra do przodu na płycie Rynku, niż jakieś tam Micheliny.
Nade jednak wszystko, Wrocław – pięknie rozwijający się kulinarnie do pewnego momentu, zaciągnął hamulec ręczny. I to tak na amen. Wydaje się wręcz, że nastąpiła jakaś awaria i hamulec nie chce odpuścić. Mamy kilka perełek, które nie miałyby problemu ze znalezieniem się w przewodniku – nie chodzi mi o gwiazdki, a o wyróżnienia Bib Gourmand. Poza nimi jednak występuje głęboka przepaść i zalew fatalnych barów, knajp i gastro patologii. Nie ma więc w stolicy Dolnego Śląska potencjału, aby zapraszać do siebie wysłanników Michelin. Nie chciałbym nikogo pominąć, ale na szybko mógłbym wymienić kilka adresów mogących mieć ambicje do znalezienia się w przewodniku, gdyby tylko ten obejmował Wrocław. No więc tak – Młoda Polska, Mercado, Stół na Szwedzkiej, Acquario, Mennicza Fusion, La Maddalena.
MICHELIN TO NIE TYLKO GWIAZDKI
Wiem, że wśród wielu osób panuje przekonanie, że przewodnik Michelin wskazuje nam jedynie restauracje z gwiazdkami – jak to piszą moi czytelnicy, „takie ą ę”, „z mikro porcjami”, itd. To zdecydowanie zbyt daleko idące generalizowanie. Dla miast ze skromniejszą historią gastronomiczną, wystarczającym wyróżnieniem jest tak zwane Bib Gourmand, a więc nagroda dla miejsc reprezentujących dobry poziom kulinarny z odpowiednim stosunkiem ceny w menu. Ostatnim w hierarchii ważności wyróżnieniem michelinowskim są sztućce – od jednego do pięciu za różne aspekty restauracyjne, takie jak jakość, atmosferę czy wystrój. Bez konieczności wypełniania wszystkich warunków dotyczących restauracji gwiazdkowych.
Czy jest więc w ogóle o co walczyć? Nie dam sobie uciąć ręki, że nagle na lotnisko do Poznania przylatywać będą hordy wygłodniałych Włochów, Hiszpanów czy Anglików. Co to, to nie, ale niewątpliwie potencjał turystyczny miasta zyskuje kolejny atut i jeszcze mocniej przybliża się do tak nieodległego Berlina. Oczywiście zachowując wszelkie proporcje, ponieważ stolica Niemiec reprezentowana jest w przewodniku przez aż 79 różnych miejsc.
Biorąc pod uwagę rosnącą popularność polskich miast wśród turystów z całej Europy, zabieg polegający na promowaniu lokalnej gastronomii uważam za niezwykle słuszny. Do tego jednak potrzebnych jest kilka elementów, o jakich wspominam powyżej. Wspólne chęci przedstawicieli miejscowego gastro i władz miejskich czy samorządowych, odpowiednie lobby oraz oczywiście kasa. Zdaje się, że Wrocław na dzisiaj nie spełnia żadnego z tych wymagań, a mając w pamięci, że poznaniacy walczyli o swój Michelin około pięciu lat, nie spodziewajmy się podobnych efektów w stolicy Dolnego Śląska w najbliższych miesiącach.
Jeśli chodzi o polskie miasta, naszym celem w kontekście Michelin i tworzenia przyjaznej atmosfery wokół dobrej gastronomii, powinno być spoglądanie na sąsiadów funkcjonujących w mniej więcej podobnych warunkach kulturowych. Węgrzy mają swój dedykowany przewodnik od ponad dwudziestu lat i na tę chwilę dziewięć restauracji gwiazdkowych, w tym dwie z dwoma. W maleńkiej Słowenii znajdziecie aż siedem miast z gwiazdkowymi restauracjami. Naznaczona komunistycznym zacofaniem Polska goni mocno, ale poza Warszawą ta gonitwa pozostawia wiele do życzenia. Jedno jest pewne – Michelin Poznaniowi nie zaszkodzi, a istnieje szansa, że pomoże. Wrocław czeka. A szkoda, bo potencjał turystyczny miasta nad Odrą jest mniej więcej trzykrotnie większy, jeśli weźmiemy pod uwagę liczbę odwiedzających turystów.
Spodobał Ci się mój wpis? Polajkuj go, udostępnij, a po więcej zapraszam na Instagram oraz fanpage i TikTok. Używajcie naszego wspólnego, wrocławskiego hasztagu #wroclawskiejedzenie