Mówią, że początki bywają najtrudniejsze. Chyba nie w moim przypadku, bo po kolejnych 30 dniach diety udało mi się zrzucić kolejne kilogramy. Jak pisałem Wam już wcześniej, razem z moją Panią dietetyk Agatą Matacz umówiliśmy się, że nie będziemy szarżować, ścigać się, tylko na spokojnie tracić kilogramy i wprowadzać zdrowe nawyki do mojego życia, przepełnionego dotychczas zbyt dużą ilością wszystkiego tego, co dla dietetyka oznacza najgorsze zło – słodyczy, alkoholu, nieregularnych posiłków, braku ruchu i po prostu zbyt dużej ilości jedzenia.
Żeby nie było zbyt kolorowo, minione 30 dni przyniosło sporo niespodzianek, które spowodowały, że nie wszystko poszło zgodnie z planem. Zresztą, za każdym razem, kiedy spotykam się z Panią dietetyk, przepraszam ją i kolejny raz uświadamiam, że jestem ciężkim przypadkiem – nie potrafię trzymać się zasad w 100%, co jakiś czas jestem zmuszony do robienia pewnych odstępstw, które w trakcie trwania diety nie są zbyt mile widziane.
Ok, nie przedłużając, najpierw kilka faktów.
Waga początkowa: 107.3 kg, po 30 dniach 104,1 kg, po 60 dniach 101 kg.
Tkanka tłuszczowa: 30,4% (32,6 kg) na początku, po 60 dniach 27,5% (27,8 kg)
BMI: 33,5 na początku, po 60 dniach 31,5
Wiek metaboliczny: 37 lat na początku, 36 lat po 60 dniach. Żeby była jasność, naprawdę mam 30 lat.
Problemy
Kiedy już na dobre wdrożyłem się w jazdę na rowerze – przynajmniej cztery razy w tygodniu wyruszałem do pracy właśnie za pomocą jednośladu, zdarzył się mały wypadek. W połowie miesiąca miała miejsce impreza, której odpuścić nie mogłem – 70-lecie mojej uczelni Akademii Wychowania Fizycznego. Bal odbył się w Hali Stulecia, w sumie bawiło się niemal 1500 osób i poza pojedynczymi alkoholowymi słabostkami, nikomu się nic nie stało. Nikomu, poza mną. Późną nocą podczas tańców tak nieszczęśliwie postawiłem nogę, że skręciłem ją w stopniu uniemożliwiającym uprawianie jakiegokolwiek sportu do tej pory, a wiadomo – mniej ruchu, większa szansa na powrót zrzuconych wcześniej kilogramów. Dlatego też obniżyliśmy liczbę spożywanych w ciągu dnia kalorii z 2200 na 1900, co wydaje się być naturalną koleją rzeczy w sytuacji, kiedy nie spalam odpowiedniej ilości kalorii każdego dnia.
Dość niespodziewanym problemem okazał się także festiwal Restaurant Week, którego byłem ambasadorem we Wrocławiu, co wiązało się z testowaniem menu w sześciu restauracjach. A że tastingi przewidziane były zazwyczaj na godziny 18-19, zmuszony byłem jeść właściwie dwa spore obiady dziennie, naginając nieco ustalone wcześniej reguły.
Co jem?
Jak co miesiąc otrzymałem od Pani Agaty rozpiskę z posiłkami na każdy dzień. Dla przypomnienia – moja dieta obejmuje codziennie pięć posiłków. Pierwszy o 8 nad ranem, ostatni o 22 z racji tego, że kładę się codziennie późno w nocy. W międzyczasie, aby utrzymać regularność na blogu, mam zaplanowany jeden posiłek poza domem, w dowolnie wybranej przeze mnie restauracji. Ogólnie podoba mi się jedno – jem dokładnie to, co lubię, nikt nie zmusza mnie do ścisłego trzymania się owej rozpiski. Oczywiście, nie mogę urządzać sobie samowolki, ale otrzymałem cały spis zamienników poszczególnych produktów, które zamieniam, uwzględniając naturalnie ich wartości odżywcze.
Przykładowe pozycje z menu:
Ulubionymi pozycjami zdecydowanie są te z wędzoną makrelą, hummusem, który robię często, a coraz bardziej przekonuję się do wszelkiego rodzaju koktajli na bazie jogurtu naturalnego, a także mieszanek owocowych z jogurtem.
Czego nie jem?
W odstawkę poszły uwielbianie przeze mnie słodycze, podobnie jak wszelkiego rodzaju przegryzki piwne – paluszki, chipsy, orzeszki. Dużo tego było w moim życiu, więc łatwo nie jest, ale organizm coraz lepiej adaptuje się do nowej sytuacji, nie odczuwam jakiegoś ogromnego syndromu odstawienia. W każdym razie nie trzęsie mnie na widok Michałków. W dużej mierze ograniczyłem spożywanie alkoholu, aczkolwiek na tej płaszczyźnie mam jeszcze sporo do zrobienia. Piwo uwielbiam, w weekend zawsze skuszę się na kilka butelek, ale od początku założyłem sobie, że nie mogę zrezygnować ze wszystkiego przy okazji diety, bo zabierze mi ona radość z codziennego funkcjonowania, a wtedy szybko ją porzucę.
Podsumowanie i rokowania
Osobiście jestem bardzo zadowolony z początkowych efektów, podobnie zresztą jak Pani dietetyk. Nie notujemy gigantycznych spadków, ale około 3 kg na miesiąc to prawidłowe tempo, zbliżone do tego, które sobie założyliśmy na początku naszej współpracy. Co cieszy, to że dieta nie wymaga ode mnie maksymalnych wyrzeczeń – jem tyle, że nie głoduję, jem smacznie i jem „w mieście”. Najbliższy cel to w końcu zejście poniżej 100 kg, a także powrót do sportu, z którego wyeliminowała mnie kontuzja. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że te ponad 6 kg to w dużej mierze „opuchlizna”, teraz zaczynamy prawdziwą walkę z kilogramami, i może nie być już tak łatwo.
Każdy kilogram w dół to potężny pozytywny kopniak, dający znak, że praca nad wyrobieniem w sobie odpowiednich nawyków żywieniowych przynosi efekty. To także poprawa ogólnego samopoczucia, a także wyglądu – koszulki, które jeszcze niedawno opinały się na brzuchu, zaczynają swobodnie wisieć.
Jestem zadowolony, efekty są, walczymy dalej. Zachęcam do dzielenia się swoimi doświadczeniami, bo w grupie zawsze raźniej, a że nie ja jedyny mam podobne problemy, wiem z wielu wiadomości, jakie od Was otrzymałem, za co wielkie dzięki. Trzymam kciuki za Was i za siebie.