Czy w gastronomii możliwe jest przeprowadzenie rewolucji w restauracji działającej na rynku od ponad 40 lat? Przykład wrocławskiego Hubertusa pokazuje, że jak najbardziej.
Gdzie? Biskupia 1
Wyświetl ten post na Instagramie
MIEJSCE
1981. To właśnie wtedy zaczyna się historia działającego u zbiegu ulic Biskupiej i Oławskiej baru Hubertus. Dokładniej mówiąc baru restauracyjnego, bo pod taką nazwą funkcjonował przez lata. Żeby unaocznić młodszemu pokoleniu jak dawno to było i że niewiele restauracji we Wrocławiu posiada podobny staż, wystarczy powiedzieć, iż przez wiele lat ich bytności w tym miejscu, ulica Oławska nie była deptakiem jak obecnie, a normalnie jeździły nią auta.
Historia tej przemiany – z baru posiadającego dość średnią nazwijmy to renomę w ostatnim okresie, w interesującą, ładnie wyglądającą restauracje, jest doprawdy ciekawa.
Otóż kilka dobrych lat temu Hubertusem zajęła się pani Julita. Córka pomysłodawców miejsca, pracująca tu niemal od dziecka. Postanowiła tchnąć w Hubertusa nowe życie. Odświeżyć to znaczy się i trochę odkleić łatkę baru z piwem oraz niezbyt smacznym
jedzeniem.
Za projektem nowego wnętrza stoi grupa Cudo i zdaje się, że udało się im wyciągnąć maksa z tego miejsca. Zachowano barowy klimat, ale wzbogacono o delikatną elegancję a ceramika na ścianie nawiązuje do tej obecnej w podobnych przybytkach z lat 80. Brązowy, drewniany kredens z nalewakiem do piwa obróconym w stronę klientów pozwala utrzymać te barową atmosferę.
I teraz najlepsze. Podczas naszej wizyty do środka wchodziło kilku jegomości delikatnie zdziwionych rewolucją, jaka zadziała się na przestrzeni ostatnich miesięcy. Ktoś wyszedł niezadowolony, ktoś w imię tradycji zamówił czarna kawę i dwie lufy. Taki klimat.
A co z menu?
MENU
Hubertus samoistnie od zawsze kojarzył się z dziczyzną i na przestrzeni lat w różnych formach pojawiały się tu dzikie wstawki do menu. O ile oczywiście istniała szansa na ich zdobycie, a w latach 80 różnie z tym bywało.
Tak więc i teraz do karty trafiły dwa dania z dziczyzną, ale przede wszystkim postawiono na tradycję. Polska klasyka w postaci karczku, schaba, pierogów rządzi niepodzielnie. I fajnie, bo to kolejne takie miejsce w ostatnim czasie, które stara się odczarować złą przez lata prasę polskiego jedzenia w restauracyjnym wydaniu.
JEDZENIE
Zaczynamy od żurku (35 zł), bo jakżeby inaczej. I to jest żurek przez wielkie Z z kropką. Kwaśny, podany z solidną porcją kiełbasy z dziczyzny i chrzanowego puree. To nie jest ta zawiesista, gęsta wersja żurku zagęszczana mąką ziemniaczaną. To zupa mówiąca wiele o polskim smaku w jak najlepszych słowach.
Karczek (45 zł) z kluskami śląskimi? To jest ten moment, kiedy w połowie jedzenia zastanawiasz się czy jesteś w restauracji czy może na niedzielnym obiedzie u mamy. Super miękkie, rozchodzące się mięso, gęsty sos pieczeniowy i te cholernie smaczne kluski śląskie. Osobny temat to bukiet surówek serwowany do każdego z dań. Przyznam, że uśmiechnąłem się pod nosem widząc ten z jednej strony relikt minionych czasów, a z drugiej tak zręczną, symboliczną grę. Same surówki akurat nie przypadły mi najbardziej do gustu, ale to już kwestia upodobań. Słodkawa kapusta to nie moja bajka.
Devolaille (46 zł) raczej z tych mniejszych, za to super soczysty, chrupiący, no i z tymi ziemniaczkami z chrzanowym kopem. A co z pyzami (37 zł)? W tym wypadku mamy do czynienia z perfekcją w najczystszej postaci. Ziemniaczane kluski otoczone masłem
i koperkiem skrywają w sobie szarpana wieprzowinę z tłuściutkimi elementami. Pyszka!
PODSUMOWANIE
Duża część gastronomicznego biznesu w tym mieście nie opowiada żadnej historii. Ot, po prostu działa sobie, bo fajnie mieć knajpę, gastro to taki super biznes, albo po prostu właściciel wpadł na pomysł otwarcia burgerowni/pizzzerii/włoskiej restauracji, bo innym żarło. Hubertus to historia, hubertus to tradycja, hubertus to w końcu ważny element lokalnej gastronomii. Doprawdy niewiele zostało nam już miejsc z ponad 40-letnią historią. I to miejsc znajdujących się w rękach jednej rodziny, dla której to nie tylko jedna z kolejnych knajpek.
To sentyment, to część życia, to wspomnienia. I wielu wrocławian zapewne ma sporo wspomnień związanych z Hubertusem. Lepszych czy gorszych, ale ta historia ma kontynuację i to – zdaje się – dająca nadzieję na kolejne dekady funkcjonowania w gastro biznesie. Biznesie, który się zmienia, do którego czasami trzeba się dostosować i właściciele Hubertusa zrobili to w świetnym stylu.
Siedzi się tu przyjemnie, a jednocześnie czuć w powietrzu historię, jaka toczyła się od lat w tych murach. I niech toczy się dalej, bo jest smacznie, jest uczciwie, jest tradycyjnie. I o to chodzi, żeby robić rzeczy, które się potrafi, ale dobrze.
Spodobał Ci się mój wpis? Polajkuj go, udostępnij, a po więcej zapraszam na Instagram oraz fanpage i TikTok. Używajcie naszego wspólnego, wrocławskiego hasztagu #wroclawskiejedzenie