Kiedy przyjezdni pytają mieszkańców Wrocławia o bary mleczne, które warto odwiedzić w stolicy Dolnego Śląska, zazwyczaj padają dwie nazwy: Miś i Mewa. Przemierzając Wrocław wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu dobrego jedzenia już dawno spostrzegłem się, że oba miejsca przyciągają klientów właściwie tylko swoją legendą, nawiązującą jeszcze do słusznie minionej epoki. Barów z naprawdę dobrym, domowym jedzeniem mamy w mieście sporo, natomiast wspomniane dotowane bary mleczne to już zupełnie inna historia. I o ile jeszcze w czasach szkolnych z chęcią wpadałem do Misia np. na pierogi leniwe za około 2 złote, tak obecnie, przy sporym nagromadzeniu dobrej gastronomii we Wrocławiu, ciężko mi się przekonać do tych miejsc.
Na potrzeby relacji, będącej jednocześnie eksperymentem, postanowiłem jednak spróbować kilka dań w Barze Mewa. Ostatni raz byłem tam jakieś 15 lat temu, choć dokładnie nie pamiętam. Kilka osób na naszym facebookowym fanpage’u podpowiadało nam, żeby przyjść w okolicach 13.00, bo tylko wtedy można zjeść w Mewie pierogi. Dlaczego, nie mam pojęcia.
Menu jak to w prawdziwym, dotowanym barze mlecznym, z cenami wyliczonymi co do grosza, uwzględniającymi maksymalnie 30% marżę na produkty.
Ryzyko wpadki finansowej niewielkie, ceny niespotykanie niskie. Przychodzę o 12.50, więc w lokalu jeszcze dość pusto, kolejka krótka, ale wyczuwam lekką ciszę przed burzą. Godzina pierogów zbliża się wielkimi krokami.
Wystrój zarówno sali, jak i kuchni jakby żywcem wyjęty z PRL-u. Co gorsza, porządek, a właściwie jego brak na stolikach, lekko odstrasza.
Zamawiam więc po kolei: zupę pomidorową z makaronem (1,94 zł), filet z kurczaka (6,04 zł) plus placki ziemniaczane (4,17 zł) oraz surówkę z białej kapusty (79 gr). Chcę zapłacić od razu za pierogi, ale pani informuje mnie, że mogę to zrobić dopiero o 13.00. Jakby to komuś robiło różnicę, że zapłacę od razu, a odbiorę po 13.00. Nic to.
Dania lądują na ladzie do odbioru jedno po drugim, nadchodzi 13.00, a w lokalu kolejka rośnie w zastraszającym tempie.
Pani z obsługi przypomina sobie o mnie i prosi żebym podszedł bez kolejki zamówić ruskie. Zamawiam, przekazuję całe 3,98 zł i właściwie od ręki otrzymuję polane talerz polanych masłem pierogów.
Zaczynam jeść od zupy pomidorowej, która pomidorową jest tylko z nazwy. Koncentrat pomidorowy rozcieńczony z wodą, z dodatkiem wegety i makaronu. Pod dwóch łyżkach postanowiłem nie truć się więcej.
Jeśli na kolejnym zdjęciu nie rozpoznacie co jest czym, nie będziecie w tym odosobnieni. Kiedy dostałem talerz z plackami ziemniaczanymi i filetem z kurczaka, całość wyglądała tak.
Placki ziemniaczane z mrożonki, ale „smażone” chyba w mikrofali. Gumowe, bezsmakowe, tragedia. Filet z kurczaka to prawdopodobnie najgorsze danie z drobiu jakie miałem okazję zjeść, a właściwie spróbować w życiu. Po ilości tłuszczu, który oblewał kotleta, podejrzewam, że był on usmażony wcześniej, a przed podaniem „podgrzany” w frytkownicy, nasiąkając tłuszczem oraz smakami innych dań smażonych w tej samej fryturze.
Najmocniejszym punktem całości jest surówka z białej kapusty. Chrupiąca, świeża, lekko słodka, smaczna, czyli jakże inna od pozostałych potraw.
No i na koniec towar deficytowy, czyli pierogi ruskie w liczbie ośmiu.
Porcja została sumiennie zalana, ale nie masłem, a margaryną. Ciasto o dziwo naprawdę delikatne i smaczne. Z kolei farsz to mniej więcej 90% papki ziemniaczanej z dodatkiem małych drobinek sera i cebuli. Za tę cenę zjadliwe, aczkolwiek wolę podejść 100 metrów dalej i w Barze Jak u mamy dopłacić trzy złote i zjeść genialne pierogi jak w domu.
Cóż, legenda legendą, ale poziom Baru Mewa wywołuje u mnie dreszcze. Brzydki zapach już na wejściu, brudne stoliki, nieco opryskliwa obsługa, no i przede wszystkim – niejadalne dania. W takich chwilach zastanawiam się po co dotować z miejskiej kasy takie bary, skoro jakość podawanego w nich jedzenia woła o pomstę do nieba. Rozumiem jak najbardziej zamysł, ale wykonanie jest fatalne. Jak najbardziej przypada mi także do gustu założenie pozostawienia Baru Mewa w PRL-owskim klimacie, ale wypadałoby to podkreślić w nieco inny sposób, niż ma to miejsce obecnie. Lekki lifting plus większa dbałość o jakość usług na pewno wpłynęłaby pozytywnie na postrzeganie baru.
W najbliższym czasie przejdę się także do Misia, którego jednak zawsze stawiałem nieco wyżej w swojej hierarchii barów mlecznych.
Pech chciał, że wybrałeś jedne z gorszych dań. Trzeba było spróbować naleśników z serem, z których bar słynie i dań podrobowych (szczególnie lubię ozory wołowe). Zmnienił byś zdanie odnośnie jedzenia z Mewy, które zazwyczaj jest smaczne. Trzeba niestety uważać na niektóre potrawy, których się po prostu nie zamawia
Ozorów niestety nie było:) Chciałem spróbować zarówno dania mięsnego, jak i mącznego.
Przychodę tylko po surówki na wynos, bo są fantastyczne. Reszta, sam widziałeś. Jedyne, co można jeszcze smacznie zjeść to naleśniki.
a nie mówiłam….pisałam wczoraj że ziemniaczane to jakaś porażka,są obrzydliwe
Surówki są świetne, wielokrotnie kupowałam na wynos, pominąwszy rzodkiewkową, która nieraz była gorzka. Z zup bardzo dobra jest szczawiowa z jajkiem i krupnik, o ile pamiętam to dobry był też barszcz i ogórkowa. Dobre są leniwe i faktycznie podroby (żołądki, serca) oraz ozory. Na tych słynnych pierogach ruskich też się mocno zawiodłam, o niebo lepsze kupuję w maleńkim sklepiku na Kozanowie i grzeję we własnym zakresie :).
Knedle z truskawkami z lyzka smietany i surowka z marchewki… to moj kultowy zestaw z mewy. Pierogi nigdy mi tam nie smakowaly.
Ja się zupełnie nie zgadzam. Po pierwsze Panie z obsługi są bardzo miłe i uśmiechnięte w przeciwieństwie do tych nadętych z Misia. Po drugie tak jak ktoś wspomniał wybrałeś najgorsze dania. Z plackami ziemniaczanymi się zgodzę, ale baardzo polecam:
– surówki (szczególnie z kalarepy, białej kapusty i marchewki)
– łazanki z kapustą i grzybami
– krokiety
– zupy
– leniwe i ruskie
Mam porównanie do innych barów np. Jacek i Agatka gdzie jedzenie jest zimne i bez smaku. Mewa może nie przyciąga wystrojem, ale na pewno oferuje lepsze jedzenie.
Wiesz, trochę zabawnie brzmi hasło „najgorsze dania”:) To może wypadałoby je poprawić albo usunąć z menu?
Mewa… Mam wielki sentyment do tego lokalu. Bez dwóch zdań najlepszy bar mleczny we Wrocławiu.
Studiując, śniadania i obiady zjadałem tam rutynowo. Za dyszkę miałem śniadanie plus dwudaniowy obiad, taki urok barów mlecznych. Moim ulubionym zestawem była kasza gryczana z podrobami (wszystkie pyszne, ulubione: wątróbka) i dwiema surówkami (Mewa surówkami stoi, ja stawiałem na marchewkę i buraczki). Dobre były też żeberka (te trochę droższe, bo na wagę), fasolka po bretońsku, gołąbki, gulasz wieprzowy. Zupy były całkiem smaczne, autor miał pecha, bo wybrał najgorszą 😀
A propos, w Misiu pomidorówka była równie podła, ogólnie jedzenie i obsługa były tam gorsze. Na korzyść Misia przemawiają tylko lepszy wystrój i lokalizacja (chociaż w Mewie brałem jedzenie na wynos i w dwie minuty byłem na ławce nad Odrą albo na Słodowej).
Dania mączne faktycznie średnie (nie przepadam, podobnie jak za obiadami na słodko, więc nie biorę pod uwagę przy ocenie lokalu), nie przeszkadza to jednak istnieniu w lokalu kultu pierogów ruskich 😀 Kult dosłownie lokalny, bo z racji ogromnego na nie popytu na wynos ich nie podają (chociaż jak się ładnie uśmiechniesz;)). Ale jak za dwa złote, to te pierogi były rewelacyjne!
Podsumowując:
+ ceny
+ podroby
+ surówki
+ obsługa (co nie jest regułą w lokalach tego typu. powiększone porcje dla stałych klientów w zamian za uśmiech i rozmowę o pogodzie;))
– specyficzny wystrój i klimat, nie każdemu może to odpowiadać
– niektóre dania są niestety niesmaczne
OCENA: 10/10
Świetna bardzo pomocna stronka. Jak zawsze, tego typu pisanie, opiera się na właściwie dwóch rzeczach: oczekiwaniach oraz konkretnym doświadczeniu kulinarnym. W przypadku barów mlecznych nie można oczekiwać cudów. Nikt do interesu nie bedzie dopłacał, zatem tradycyjnie jakość z ceną są sprzęgnięte. Polem do dyskusji czy rozmowy może być to, jak możliwie najlepiej zorganizować takie miejsce, począwszy od ulepszenia sposobu przygotowywania, co tu dużo mówić, dość prostych posiłków. Pytanie w Mewie jest takie, czy te pierogi się popsuły jakościowo, bo na czymś oni jako biznes zaczęli oszczędzać, czy po prostu te pierogi takie są i takie mają być, ponieważ taki jest ich urok za uczciwą cenę w danym lokalu, danym wystroju i danej lokalizacji. Czytając powyższe wpisy, mialem wrażenie że czas się w Mewie zatrzymał na 15 lat. Właśnie tyle czasu mineło od mojej ostatniej tam wizyty, pierogi zawsze były od 13 do mniej wiecej 14, kolejka w tym czasie zawsze sie wydłużała, surówki były świetne, a wszystko łącznie po prostu dobrze smakowało ratując studencką kieszeń. Zaoszczędzone pieniądze można było wydać na piwo. Przykro mi, taki już urok mojego życia będzie, że zawsze Mewę będę bronić, przez zwykły sentyment a przed 'opus magnum’ w wersji podwójnej (16 ruskich) chylił czoła 'sza po ba’. Inną, i bardziej ogólną rzeczą, jest pytanie na ile smak człowieka się zmienia, (wyostrza, subtelnieje) czy jak to inaczej zwać. I na koniec może paradoks taki: jedzenie w Mewie lub Misiu jest gorsze, ale o wiele droższe od jedzenia w Londynie. Może, kiedyś jak będzie się dało, bardziej skadnie i precyzyjnie to opisze,na podstawie chińskich bufetów funkcjonujacych na Wyspach… pozdrowienia dla gospodarza, tym bardziej ze jak wspomnialem kilka adresow miejsc zanotowalem i na pewno odwiedze…
Dzięki za miłe słowa i długi wykład:) Co do Londynu, to chętnie posłucham, bo mam zamiar się wybrać niebawem:)
Kiedyś we Wrocławiu pamiętam była taka akcja z plakatami przeciwko przemocy: kobieta sina od pobicia, jakaś tam krew, smutna twarz i łzy, i podpis – Bo zupa była za słona. To przerabiali potem w jakies mema kabareciarze, bo wnioski nasuwały się same: złe gotowanie czy wpadka kulinarna wprost może prowadzić do przemocy, więc warto przestrzegać wszystkie Wrocłąwianki, ale nie tylko: baczcie żeby z sypaniem soli nie przesadzić, lub… co pewnie lepsze rozwiązanie, wybrać się na miasto i wrzucić coś na ząb. Co się tyczy brytyjskiej kuchni, tajemnicą nie jest że tutaj żadnej ekscytacji nie ma, więc chyba niewiele się stanie jak typową wyspiarską kuchnię się pominie. Warto wybrać się do China Town na jakiś bufet z większą selekcją, żeby mieć przegląd typowego chińskiego jedzenia, może jakoś przyzwyczaić się do niektórych smaków a bez wątpienia sporo z nich pokochać. W bufetach takich za ustaloną kwotę oczywiscie konsumuje się do oporu, niektóre jednak z nich, jeśli za dużo nałożysz i nie zjesz, słowem przez jakąś łąpczywość jedzenie zmarnujesz, płacisz dodatkową kwotę, co w sumie uważam za dobre rozwiązanie. I teraz tak jak śpiewałą Kukulska w jednej z piosenek: im więcej Ciebie tym mniej, inaczej mówiąc czy przekladając na język jedzenia: im więcej zjesz, tym mniej zapłacisz za dane jedzenie, pod względem, choćby przeliczenia wagowego, ale również jakościowego. I tutaj otwierają się bramy kulinarego raju, począwszy od świetnych kaczek, baraniny, zup rybnych z owocami morza (ośmiarniczki też są, a jakże:) wieprzowiny w chińskich ziołach, wołowiny curry i tak dalej. Przykładowo, pracując na tak zwanym, słynnym londyńskim zmywaku, mogę sobie na takie cudo pozwolić (górna granica bufetu chińskiego za który dotychczas zapłaciłem to było 10 funtow, a średnio to 7), ponieważ w jakiś 8 różnych już się stołowałem, tę formę jedzenia polecam; sprawa też fundamentalna, przyprawy i sposób przyrządzenia sprawiają, że chińszczyzna świetnie się trawi, nie zaszkodzi oczywiście kupić jakieś czerwone wino z Asdy na przyspieszenie, tak zwanej pracy żołądka; zbierając powyższe: bufety chińskie, tak! z opcją, hinduskich, jak ktoś jest maniakiem curry… jak je wybierać hmm, jest sporo blogów jedzeniowych o Londyńskim jedzeniu, tak zwane top 10 naj, w różnych kategoriach, powiedzmy jeśli dwa źródła coś potwierdzą, warto spróbować samemu, zleżnie od czasu, formy pobytu, i naturalnie głębokości kieszeni… ogólnie chyba, jak idzie o Londyn i miałbym tak z serca coś komuś polecić powiedzmy z przyjaciół, szedłbym bardziej po linii smaku, co kto dotychczas lubił zjeść, i do tego dobierał dania z tak zwanych kuchni innych; ale to byłaby gra bezpieczna. Pytanie na koniec miałbym takie: czy może ktoś mógłby polecić jakieś miejsce we Wrocławiu, gdzie można się napić dobrej kawy, żeby tak ładnie pachniało kawą. A jeszcze, czy mógłby ktoś polecić jakieś miejsce we Wroc, z jakimś bardzo oryginalnym, ciekawym wystrojem, przy pominieciu jakości serwowanych tam dań, ciast etc, żeby można było posiedzieć, pogadać przy zwykłym piwie…?
To prawda, w Mewie jest tragiczna obsluga a Panie tam pracujace bardzo niemile. Jakosc dan tez pozostawa wiele do zyczenia. Pierwszy i ostatni raz. Nie polecam tego miejsca!