Burgerowy hype zdecydowanie przyhamował w ostatnim czasie, co wcale nie znaczy, że na gastronomicznej mapie Wrocławia nie powstają nowe miejsca specjalizujące się w serwowaniu właśnie burgerów. Niestety, z każdą kolejną wizytą w tych barach czy foodtruckach przekonuję się, że ich właściciele, po pierwsze – spóźnili się, po drugie – nie mają zazwyczaj pojęcia o gastronomii. Staram się jednak do każdego z tych miejsc dotrzeć, żeby sprawdzić czy faktycznie jakość nowo otwieranych burgerowni jest tak fatalna.
Najnowszą „perełką” we Wrocławiu jest Burger Bar przy ul. Dubois, otwarty niespełna miesiąc temu. Przyznam, że od samego początku, kiedy zobaczyłem witrynę, miałem złe przeczucia. Mimo wszystko postanowiłem sprawdzić czy da się tam zjeść coś sensownego.
Z witryny woła do nas duży napis Burger Bar, natomiast już na potykaczu ustawionym przed lokalem jesteśmy informowani, że w środku istnieje możliwość zamówienia także tostów i pierogów. Zaleciało mi w tym momencie trochę budkami z PKS-u.
Wystrój baru jest dość nietypowy, z jasno fioletowymi ścianami, białymi stolikami, bardziej przypomina jakąś małą kawiarenkę w centrum.
W menu zapisanym kredą na tablicy na pierwsze miejsce wyskakują tosty, dopiero niżej możemy znaleźć temat przewodni, czyli burgery. Do wyboru mamy siedem opcji, w tym najtańszy za 10 zł, ale bez frytek. Decyduję się na Bekon Burgera za 16 zł.
Obsługa klientów wygląda dość dziwnie, ponieważ wchodząc do lokalu nie zastajemy nikogo z personelu, dopiero po chwili pojawia się ktoś z drugiego pomieszczenia, które zapewne jest kuchnią.
Zgodnie z przewidywaniami pytań o stopień wysmażenia nie usłyszałem. Od osoby przyjmującej zamówienie usłyszałem także ciekawą opinię na temat boczku. Poprosiłem, jak zwykle, o wysmażony na skwarek, chrupiący bekon. W odpowiedzi poinformowano mnie, że… boczku nie da się tak przypiec. Tak więc w innych barach kucharze posiadają jakieś nadprzyrodzone moce, że otrzymuję brązowy, genialnie spieczony skwarek.
Po niespełna dziesięciu minutach na mój stolik trafia papierowy talerzyk z frytkami i burgerem. Bułka jest ogromna i swoimi rozmiarami robi spore wrażenie. Szkoda, że tylko wrażenie, ponieważ po otwarciu górnej części, okazuje się co skrywa w środku. A nie skrywa nic specjalnego. Bekonu faktycznie nie dało się podpiec, został wrzucony do bułki po delikatnym muśnięciu go ciepłem grilla. Poza tym w środku znalazłem kilka piórek białej cebuli, sałatę, serek – prawdopodobnie hochland z folii oraz kotlet. Nie burger, kotlet. Całość została utopiona w niespotykanych dotychczas ilościach majonezu – z góry i ketchupu – od spodu. Aha, w środku znalazłem jeszcze plasterki cukinii, nie wiem dlaczego.
Bułka została po prostu przekrojona. Nikt nie wpadł na pomysł, aby choćby lekko ją zgrillować. Mięso było wysuszone na wiór, miało grubość kotleta z burgerów podawanych w budkach na PKS-ie, no i zwyczajnie było fatalne, niedoprawione, gumowate, a na dokładkę i tak zdominowane przez wszechobecne sosy w postaci majonezu i ketchupu.
Zjadłem kilka gryzów, zagryzłem paroma nasiąkniętymi tłuszczem frytkami z mrożonki i podziękowałem. Z tak wątpliwych przyjemności, jak jedzenie tego a’la burgera, zrezygnowałem. Za 16 zł w wielu miejscach w naszym mieście można zjeść pyszne jedzonko, niekoniecznie fastfoodowe.
Zawsze mnie zastanawia, jak to jest, że ludzie, którzy nie mają pojęcia o gotowaniu, zabierają się otwieranie tego typu przybytków. I jak to później funkcjonuje. Jakoś nie potrafię tego pojąć…
Jakie jedzenie taka sprzedaż … już ich nie ma, lokal zamknięty 🙂
Dokładnie, padli szybciutko. Z taką jakością to jednak nie dziwne.