Dwie historie przychodzą mi do głowy, kiedy myślę sobie o mojej wizycie we wrocławskim Domu Whisky. Pierwsza związana jest z moją niegdysiejszą pracą na barze w jednym z wrocławskich klubów. Pracowałem w kilku, ale w tym konkretnym zdecydowanie najdłużej, bo kilka dobrych lat. Na umowie o pracę, a właściwie śmieciówce z prawdziwie śmieciową stawką – 5,14 zł (tak, tak, droga młodzieży), pogrubioną czcionką wypisano barman. Z perspektywy czasu myślę o sobie nie jako barmanie, bo na to trzeba mieć wiedzę i umiejętności, a raczej nalewaczu wódki z colą, ewentualnie dżeka z colą dla ekipy „z miasta”. Kończąc tę historyjkę, przypominam sobie, że ilość wypijanego przeze mnie alkoholu mocnego w tym czasie mogła być przynajmniej niepokojąca.
Historia druga, związana z teraźniejszością. W połowie 2013 roku na Wrocławskim Festiwalu Dobrego Piwa pierwszy raz dane mi było spróbować rzemieślniczego piwa. Piwa z wyszydzanego obecnie przez wielu browaru Doctor Brew. Na temat mojego ówczesnego zauroczenia już Wam pisałem, więc nie ma sensu przynudzać. Koniec końców, tamten upalny czerwcowy dzień zmienił absolutnie podejście do spożywania alkoholu. Oczywiście nie jeden dzień bezpośrednio, bo cała droga trwała dłużej, ale można go uznać za punkt początkowy metamorfozy. Z alkoholowego Janusza stopniowo przekształcałem się w człowieka, który jakość zaczyna przedkładać ponad ilość i cenę, co w przypadku okresu studenckiego odgrywało dość znaczącą rolę. Obecnie większą radość czerpię z wypicia jednego dobrego Portera Bałtyckiego wieczorem, aniżeli dobicia się litrem wódki z Czerwoną Kartką. Jednocześnie wchodząc mocniej w świat piwa, niemalże odrzuciłem mocne alkohole, poza oczywistymi i nieplanowanymi sytuacjami.
Łącząc te dwie, stanowiące tło dzisiejszego wpisu historyjki, wyjście do Domu Whisky przy Rzeźniczej tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że o ile alkohol posiada funkcję rozluźniającą, rozweselającą, tak jego picie potrafi przynieść dużo radości wynikającej z samego picia i testowania, bez konieczności przeżywania smutnych konsekwencji dnia następnego.
Dom Whisky we Wrocławiu funkcjonuje od końcówki 2015 roku, stanowiąc nierozerwalną częścią Coctail Bar Max. Coctail Bar zostawmy jednak miłośnikom kolorowych drinków z garniszem. Gdzieś na boku, za przeszklonymi drzwiami umiejscowiona jest truskawka wisienka na torcie całego lokalu, mający spore tradycje, działający od 1997 roku w Jastrzębiej Górze, Dom Whisky. Obecnie to instytucja w światku alkoholi, zajmująca się sprzedażą, organizacją festiwalu whisky oraz prowadzeniem podobnego Domu jeszcze w Warszawie.
1400 butelek wewnątrz, przygaszone światło, lekko sztywna, gentlemańska atmosfera i pośrodku tego niewielkiego, wyciszonego pokoiku stoi potężny człowiek w kilcie. Jak się na koniec okazało, manager baru. Człowiek z wiedzą tak rozległą, że o whisky spokojnie moglibyśmy rozmawiać pewnie jeszcze szesnaście lat bez przerwy. Niebywałe, a jednocześnie tak pozytywnie zaskakujące, że przy ogromnych personalnych problemach toczących gastronomię, można trafić na tak kompetentnego człowieka. Z drugiej strony, w takim miejscu chyba nie może być inaczej.
Poza pobieżną wiedzą, jakiej nie powstydziłby się pierwszy lepszy Kowalski, o whisky wiem niewiele. Owszem, w jakimś zarysie znam tradycje, proces produkcyjny, czy podstawowe deskryptory smakowe, jakimi można się posługiwać podczas oceniania trunku. Okazało się, że na świecie istnieje ich niemal 300, więc pewnie się domyślacie, że znam niewielką ilość.
Degustację rozpoczęliśmy dość lekko i przyjemnie od whisky Glendronach 12. Dobrze wyważonej, słodko-biszkoptowej. Później do wkroczył już poważniejszy i bardziej wymagający zawodnik w postaci Ledaig, z wyraźnie dymnym, torfowym posmakiem, za którym specjalnie nie przepadam. Fajne jest jednak to, że można w Domu Whisky przełamać swoje ograniczenia i poznać coś nowego. Tak jak z torfem – nie każdy go lubi, ale dopóki się nie spróbuje, można jedynie tak rozmawia.
Pobyt w Domu Whisky to również spore wyzwanie logistyczne, aby organizm zbyt szybko nie skończył imprezy. Na szczęście w połowie wieczoru zrozumieliśmy razem z Kolekcjonerem Butów, że nie ma obowiązku zamawiania 50 ml, a można wybrać opcję połowę mniejszą, co zdecydowanie ułatwia życie. Woodford Reserve Master’s Collection Sonoma Cutrer Finish kosztujemy już w wersji 25 ml i ten smak zdecydowanie mi odpowiada. Bourbonowy, więc wiadomo z delikatną słodyczą, a jednocześnie winną wytrawnością oraz przede wszystkim przyjemnie ukrytym alkoholem i wanilią w smaku, na co wpływ mogło mieć trwające przez dziesięć miesięcy leżakowanie w beczce.
Na koniec jeszcze słówko o cenach, bo o tym nie wspomniałem. Za całość, czyli w sumie sześć kieliszków, zapłaciliśmy 170 zł i właśnie od takich wartości warto rozpocząć degustowanie. Ceny poszczególnych kieliszków whisky wahają się od 20 zł do nawet ponad tysiąca, co pokazuje jak różnorodny jest ten świat. Wartości są adekwatne do jakości produktu oraz wiedzy obsługi, dlatego uważam, że nie przerażają.
Jeśli macie w towarzystwie osoby lubiące alkohol w nieco innej opcji od standardowego uchlewania się, albo sami macie zbliżające się urodziny, imieniny czy cokolwiek, gdzie warto zaprosić, idźcie śmiało do Domu Whisky. To miejsce ułatwia wejście do świata odpowiedzialnego, a zarazem dobrego picia alkoholu degustacyjnego. Ja zostałem fanem i niebawem wybiorę się ponownie.