Po pierwszej części wspominek na temat wrocławskiej gastronomii za mojego życia – z okresu dzieciństwa, otrzymałem od Was mnóstwo własnych wspomnień, przeżyć, przypomnieliście mi sporo miejsc, za co bardzo dziękuję. Pora zająć się kolejnym okresem, a więc od mojego końca liceum, do końca studiów – studiowałem nieco dłużej, niż ustawy przewidują, a więc pora powspominać lata mniej więcej 2004-2014, czyli do momentu, w którym powstało WPK, a gastronomia dość mocno wyskoczyła do góry.
Gastro wspominki z Wrocławia – dzieciństwo (lata 80. i 90.)
Postaram się poprowadzić narrację chronologicznie, aczkolwiek pojawiać się będą zapewne dygresje, ponieważ niemal przez cały ten okres pracowałem w gastronomii, co wiązało się samoistnie z dość ciekawymi historiami, a nawiązania dotyczą wielu aspektów. Jedno wiem na pewno, a zdałem sobie z tego sprawę dopiero teraz, kiedy spisywałem tekst – już na dobrych kilka lat przed startem WPK mocno uczestniczyłem i korzystałem z dobrodziejstw lub też patologii ówczesnego gastro światka. Z jednej strony tworzyłem go jako pracownik, a jednocześnie bywałem w wielu miejscach, które może nie należały do topu, ale takie były też potrzeby i świadomość w danym okresie – na mojej drodze pojawiało się dużo barów, pijalni, mordowni nazywając rzeczy po imieniu, czy też prostych streetfoodów.
Czy da się w jakikolwiek sposób porównać tamten świat gastronomiczny z obecnym? Nie da się, po prostu. Inna epoka, inna sytuacja, inna świadomość i moda. Było przaśnie, czasami strasznie, momentami śmiesznie, a raczej niespecjalnie smacznie. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, iż dało się wyczuć nadchodzący rozwój rynku restauracyjnego, ale jeszcze nie było zarówno odpowiedniego popytu, jak i ludzi rozumiejących gastronomię, stąd wiele potworków, które zapadły w pamięci tylko najbardziej zaangażowanym obserwatorom tematyki.
Tematów do opowiedzenia jest tyle, że ciężko od czegoś zacząć. Mam nadzieję, że nie wyjdzie nadto chaotycznie, a dla wielu z Was poniższy tekst będzie okazją do powspominania interesujących czasów. Szkoła średnia w większości przypadków to pierwsze przygody z alkoholem, imprezami, wyjściami do miasta, i nie inaczej było w moim przypadku. Z obecnego punktu widzenia, osoby nieznoszącej wszelkiej maści klubów muzycznych czy też dyskotek, czuję lekkie zażenowanie swoimi doświadczeniami, ale też uśmiecham się w duchu, ponieważ młodość rządzi się swoimi prawami. Pierwsze wyjście na nielegalu, gdzieś w okolicach 15. urodzin, to wejście do klubu Parowóz na Oławskiej, po wręczeniu łapówki w wysokości dziesięciu polskich złotych panu bramkarzowi. Ależ byliśmy dumni, niemożliwie! W środku ze dwa piwa i do domu. Poważniej do tematu podejść trzeba było przed wejściem do słynnego klubu W-Z na placu Wolności – jednego z najpopularniejszych w owym czasie, a na pewno jednego z największych. Tutaj ponownie trzeba było coś podpłacić, aby wskoczyć do środka, a należy wziąć pod uwagę fakt, że 50 zł w roku 2003, a 50 zł w 2020 miało nieco inną wartość. Determinacja była jednak spora, ale po chwilowym zachłyśnięciu się takimi miejscami, szybko mi minęło.
Jeśli jednak rozpocząłem temat klubów, postaram się od razu pociągnąć go mocniej, aby przypomnieć lokale działające na scenie początku XXI wieku. Pamiętam oczywiście słynną Trzynastkę w Pasażu Niepolda, a więc – przez lata – miejsce mocno kojarzone z koszykarskim Śląskiem Wrocław, ale i imprezami Akademii Wychowania Fizycznego, choć jeszcze przed podjęciem studiów na tej uczelni przeze mnie. Miałem jednak ten handicap, że kilka lat przede mną studentem na AWF został starszy kuzyn, który wprowadzał mnie do świata imprezowego, zabierając nastolatka na studenckie imprezy. Jeśli już weszliśmy w ten klimat, ciężko nie wspomnieć o na tamte czasy mocno hajpowanym – ktoś znał wtedy to słowo? – klubie Radio Bar na płycie wrocławskiego Rynku tuż przy Pizzy Hut. To właśnie tam odbywały się z kolei pierwsze imprezy mojego rocznika. Wspomnienia? Jak przez mgłę. Kilka razy trafiłem do wzorowanego zapewne na słynnym filmie, klubie 54, i jeśli dobrze kojarzę, to było to miejsce niekoniecznie studenckie.
Pierwszy rok studiów na AWF to w moim przypadku również rozpoczęcie pracy w gastronomii, której nie opuściłem już przez następnych kilka dobrych lat. Początki bywają trudne, ale i uczą pokory. W tamtym okresie przydawał się każdy pieniądz, więc – jeśli dobrze pamiętam – 6, a następnie 7 zł na godzinę w barze Piccolo na Rynku wydawało się czymś ekstra. W sam raz na wydatki typowe dla studenta. Czym było Piccolo? Nazwałbym to miejsce kebabowym odpowiednikiem Polish Lodów w pierwszej połowie XXI wieku. Ze względu na kolejki oczywiście, choć w szczytowym okresie ich długość zdecydowanie przebijała ilość osób szukających ochłody na Bema. W Piccolo sprzedawany był kebab, czy też gyros – nabijany i marynowany samodzielnie, co w obecnych czasach może szokować. W ciągu dnia panował jednak względny spokój, a apogeum ruchu osiągano pomiędzy północą a drugą-trzecią godziną w nocy. Nie skłamię, kiedy powiem, że w kolejce potrafiło stać i 60-70 osób. Wypada również nakreślić ówczesną sytuację – jeśli obecnie w okolicach Rynku pojawiają się problemy ze zjedzeniem czegoś w nocy, to w roku 2005 było to jeszcze kilka razy trudniejsze. Stąd niezwykła popularność lokalu, do którego trafiłem, a którego to drugim popisowym produktem były długie na 50 cm zapiekanki, również przygotowywane w kuchni na górze. Kojarzę Piccolo jako generator ogromnej nocnej patologi, bo jak zapewne się domyślacie, na rzeczonego kebaba nie przychodzili ludzie po jednym piwku. Między innymi właśnie tam pierwszy raz w życiu zobaczyłem faceta, który ciosem Mike Tysona po prostu znokautował kobietę, tylko dlatego, że ta raczyła wejść do kolejki przed niego. Działy się tam dantejskie sceny, a ochrona musiała interweniować non stop.
Od razu więc otrzymałem mocną naukę, pracowałem dużo – czasami 7 nocek w tygodniu, a że nie należę do osób bojących się pracy, jednocześnie lubiących pracować w nieco lepszych warunkach, stosunkowo szybko trafiłem piętro wyżej, a więc do klubu muzycznego Związki, którego właściciele zarządzali również wspomnianym Piccolo. Niegdyś Związki twórcze gromadziły intelektualną śmietankę nie tylko Wrocławia, ale i całej Polski, będąc punktem spotkań artystów i poetów. Kiedy ja rozpocząłem pracę na barze z dawnej legendy nie zostało zbyt wiele, a wyściełane czerwonymi satynami fotele idealnie wpisywały się w klimat klienteli oscylującej w przedziale wiekowym plus 40. Imprezy były jednak mocne, to w Związkach nauczyłem się naprawdę ostrej roboty w nocy, mocno dostawałem w kość, zwłaszcza, że rano trzeba było lecieć na studia. Poznałem jasne i ciemne strony gastronomii – alkohol i hazard oraz kilka innych historii, poznałem fajnych ludzi i ukierunkowałem swoją karierę pracowniczą na gastro tory na następnych kilka lat.
Traf chciał, że spora część mojej studenckiej grupy również podjęła się pracy na barze, więc poranne posiadówki po pracy potrafiły przeciągnąć się i do dziesiątej, kiedy to normalni ludzie myśleli o drugim śniadaniu. Piękne to były czasy. Gdzie chodziliśmy? Najpierw do Erroru, a więc lokalu należącego do właścicieli PRL-u – zarówno w jednym i drugim miejscu pracowali moi przyjaciele, w późniejszym czasie pojawiła się również pierwsza, znajdująca się w Sukiennicach Przedwojenna. Przez moment na Szewskiej gastronomia spotykała się w Kropce, gdzie siedziało się do rana przy taniej wódce, krokiecie i innych przekąskach. Jak się domyślacie, pewne wspomnienia z tych posiadówek uleciały dość szybko, ale cholera, fajnie było. Zaznaczę, że po przygodzie ze Związkami, które ostatecznie się zamknęły, rozpocząłem pracę w jeszcze większym molochu – P1, gdzie zapieprz wszedł na jeszcze wyższy, momentami hardcorowy poziom, a nocne popijawy po pracy stały się jeszcze dłuższe. Trafialiśmy m.in. do Czemu nie na Wita Stwosza, ale kojarzę te progi głównie w formacie – na dobitkę.
Pozostając w klimatach życia nocnego we Wrocławiu, ciężko nie wspomnieć o kilku innych przybytkach o wątpliwej renomie. Hitem wielu moich znajomych była Bezsenność, ale nigdy nie pasował mi klimat i towarzystwo tego lokalu z Pasażu Niepolda, natomiast często bywaliśmy w nieodległym Za Szybą, choć powody były prozaiczne – poniedziałkowe piwo za trzy złote. Wiecie, rozumiecie. Tłumy wewnątrz nieprzebrane, pot właściwie wylewał się drzwiami, a do tej pory nie potrafię pojąć, jaka siła nas tam pchała. Stosunkowo często bywaliśmy w pubie Stara Kanapa, gdzie obecnie znajduje się Szynkarnia. Tak jak i obecnie, chodziło się tam głównie na piwo, góra pięć. Na piwo wyruszało się też na pewno do 13 Igieł na Igielnej. Był to pub reprezentujący dość popularny w tamtym czasie styl – stare graty od babci wrzucone do lokalu z wódką i piwem. Pamiętam też rozmach, z którym otwierano Włodkowica 21, a więc pub próbujący łączyć formę działalności z występami artystycznymi, wieczorkami literackimi, przynajmniej tak mi się kojarzy.
W moich wspomnieniach wrócę jeszcze do tematów alkoholowych, ponieważ jakoś tak dziwnie się złożyło, że w moich studenckich czasach było ich sporo. Pora przejść jednak do klimatów bardziej jedzeniowych, choć gwoli ścisłości, pomiędzy rokiem 2004 a 2011 wiele się w tym temacie nie działo. Na pierwszy ogień miejscówki w jakimś sensie powiązane z pracą za barem. Rozpoczynamy od niezniszczalnej Tostorii w przejściu podziemnym przy Galerii Dominikańskiej, a także drugim lokalem na Oławskiej. Przez długi czas tuż przed rozpoczęciem pracy wysyłaliśmy jedną osobę, najczęściej świeżaka, po odpowiedni zapas tostini czosnkowego za pięć zeta, aby zapchać się na całą noc. Za czasów Związków z kolei najpierw o godzinie 20 wyruszało się do pierwszego STP na Kuźniczej, gdzie w cenie 50% niższejj od początkowej można było napchać sobie cały pojemnik żarcia. Żarcia zalanego tłuszczem na tyle, że mam wrażenie, iż ten tłuszcz odbija mi się do tej pory. Po pracy z kolei szło się – pomiędzy jedną a drugą wódeczką – do obleganego okienka z Pizzą Hut na kawałki, gdzie trzy kawałki Pepperoni można było nabyć w cenie dwóch. W ten sposób liczba przyjmowanych kalorii jednego wieczora zbliżała się niebezpiecznie do trzydniowego zapotrzebowania normalnego człowieka.
Praca w gastro oraz studia z automatu wymuszały jedzenie poza domem, bo o ile dobrze pamiętam, to zwyczajowo znajdowałem się w drodze pomiędzy pracą, domem i studiami. Ten tryb życia dość szybko wpłynął również na dość mocno zaokrąglającą się budowę mojego ciała. Poza nocnym podjadaniem i popijaniem, pojawiały się także pierwsze wypady do restauracji. Z perspektywy czasu uśmiecham się na samą myśl o nich, ale takie były czasy i raz jeszcze powtórzę, że fajnie było je przeżyć.
Nie mógłbym nie wspomnieć o Piramidzie, a więc restauracji stworzonej na wzór Sphinxa, choć bez tego rozmachu. Natomiast niewątpliwie zdecydowanie bardziej przypadła nam do gustu właśnie ona – jedna na św. Mikołaja oraz ta bardziej lubiana na Wita Stwosza. Jeśli napiszę, że to miejsce najczęściej odwiedzane przeze mnie w opisywanych latach, chyba za wiele nie skłamię. Większy problem mam z przypomnieniem sobie ulubionych dań. Gdzieś świta mi naleśnik z nadzieniem ruskim, jakiś kurczak, golonka, a wszystko z obowiązkowymi frytkami. Zapewne osobny rozdział wypadałoby poświęcić brandowi ze stajni AmRestu, co do którego wielu moich rozmówców posiada mnóstwo ciepłych wspomnień, a mowa o doprawdy otwartej z ogromnym rozmachem restauracji Rodeo Drive na trzech piętrach narożnej kamienicy tuż przy poczcie na Rynku. Jak się domyślam, miało być to miejsce pomiędzy fastfoodami w typie KFC a sztywnymi restauracjami, jakich wówczas we Wrocławiu nie brakowało. Po części chyba się to udało, a ludzie faktycznie polubili sam pomysł i przyznam, że nie udało mi się dojść do odpowiedzi na pytanie – dlaczego Rodeo Drive zostało zamknięte. Pamiętam ich burgery, świtają mi w głowie żeberka, ale poza rozmachem, jakoś nie kojarzę specjalnych ochów i achów.
Gdzieś głęboko w moim sercu umiejscowionym we wnętrzu żołądka, znajduje się smażony ser z Kurnej Chaty. Miałem taki zwyczaj, że tuż przed pracą szedłem na Odrzańską, aby wrzucić w siebie ten ogromny kawał naprawdę smacznego smażaka z kupą frytek i białą kapustą za 25 zł, aby kalorii starczyło na całą noc. Dawno tam nie byłem, zresztą obecnie Kurna Chata mieści się kawałek dalej, a w lokalu na rogu mamy Chatkę przy Jatkach, ale o ile pamiętam, to ten ser został w menu. Podobny sentyment wiąże się z restauracją Mexico Bar na Sępa Szarzyńskiego. Tak się w moim życiu zdarzyło, że od urodzenia mieszkam na Psim Polu, ale akurat wraz z pójściem na studia przeniosłem się na kilka lat na Śródmieście, gdzie do naszego zwyczaju z żoną weszły wizyty właśnie na Sępa. Z kuchnią meksykańską te potrawy wiele wspólnego nie miały, ale lubiliśmy to miejsce, spokój, klimat i fakt, że na piechotę szliśmy ze sześć minut. Co ciekawe, pomimo niespecjalnej lokalizacji, to miejsce dalej funkcjonuje. Skoro a’la Meksyk, to oczywiście Mexicana na Szewskiej, ze strzelającym Zorro podczas podawania szarlotki. Częsty kierunek naszych odwiedzin, ale gdzie ten Meksyk?
Są też w mojej głowie wspomnienia o miejscach, które przewijały się gdzieś przez cały ten okres, ale przyznam, że nie należą do wybitnie pozytywnych. Na pewno pamiętam restaurację Espanola na Rynku – tu gdzie Taszka, gdzie pierwszy raz jadłem potrawy kojarzące się z Hiszpanią, choć głównym motywem przewodnim lokalu był panujący chaos i brud. Podobne retrospekcje pojawiają się w odniesieniu do restauracji brazylijskiej z Więziennej, która nazywała się chyba Brasiliana. Moja świadomość kulinarna, zwłaszcza w tematyce kuchni świata, nie dorastała do pięt tej obecnej, ale już wtedy czułem, że z Brazylią to ta restauracja poza nazwą raczej niewiele ma wspólnego.
Po drodze tych wszystkich przygód miałem okazję spróbować pierwszy raz w życiu sushi. Efekt? Żenujący, ale nie ze względu na jakość produktu, a na mój strach, nieznajomość tematu. Cała rzecz działa się w Kyoto Bar na Wita Stwosza. Jak się okazuje, do wszystkiego trzeba dorosnąć. Zostajemy na chwilę w klimatach azjatyckich i ruszamy na górne piętro Pasażu Grunwaldzkiego. Tamtejsza restauracja WOOK robiła wrażenie na niezbyt wprawionych w tematyce gościach, buchające ogniem woki robiły wrażenie, ale sam koncept został raczej średnio przemyślany, zwłaszcza w odniesieniu do kraju, w którym musiał funkcjonować. Z menu wybierało się malutkie talerzyki z przeróżnymi potrawami, których nazwy niewiele mówiły nie tylko nam, ale i samej obsłudze. Kim Ngân Oriental Bar przy ulicy Widok to jeden z najstarszych chińczyków w stolicy Dolnego Śląska, więc i mi zdarzyło się do niego zajrzeć. Na samą myśl boli mnie jednak żołądek, a paskudne, zagęszczane mąką potrawy wywołują jedynie złe emocje.
Powoli zbliżamy się do końca, więc pora na jeszcze kilka retrospekcji piwnych. Pierwsza to wyjścia traktowane w formie święta, raczej na jedno ciemne – do Spiża oraz Piwnicy Świdnickiej. Razem z awuefowską ekipą siadaliśmy w ogródkach tych knajp, aby pograć w ulubionego barana – poszukajcie zasad tej piwnej gry, choć po pewnym czasie trzeba było przenieść się do lokali cieszących się gorszą reputacją, a co za tym idzie, tańszymi trunkami. Z perspektywy kilkunastu lat brzmi to niemal niewiarygodnie, zwłaszcza osoby zakochanej w piwnym krafcie, ale faktycznie piwo w Spiżu uważane było jako towar luksusowy i wyróżniający się na tle wszystkiego innego.
Nasze spotkania – jeśli tylko nie pracowaliśmy – należały do częstej normy, dlatego też zwiedziliśmy sporo mniej lub bardziej sensownych barów. Ciężko zapomnieć o charakterystycznych beczkach w lokalu i przed pubem Highlander. Co ciekawe, w obliczu braku miejsc w innych barach, zdarzyło nam się oglądać jakieś siatkarskie mistrzostwa U Beatki, a to już naprawdę brzmi zabawnie. W początkowych latach studiów zdarzyło się oglądać kilka meczów w Garażu na Pasażu Niepolda. Kojarzę tylko, że panował tam ogromny ścisk. Najcieplejsze wspomnienia wiążą się jednak z naszym ukochanym barem Anda, ale nikt go tak nie nazywał. AWF była prawdopodobnie jedyną uczelnią we Wrocławiu, a może i Polsce, gdzie w znajdującym się w tym samym budynku co sale zajęciowe barze U grubego można było się napić piwa. Jednego, drugiego, trzeciego, w międzyczasie zjeść pierogi lub jajecznicę podaną z rąk niezapomnianego Pana Andrzeja. Spędzaliśmy tam mnóstwo czasu, kiedy nie było kasy, Pan Andrzej stawiał na koszt firmy, tłumacząc, że i tak już u niego zostawiliśmy tyle, że tak po prostu wypada. Piękne to czasy, a zdarzało się, że zasiedzieliśmy się na tyle, że przelatywały kolejne zajęcia, my oglądaliśmy skoki Małysza, mecze, gadaliśmy, kolejne piwa się lały i ruszaliśmy w dalszą drogę, tym razem podbijać miasto. Panie Andrzeju, dziękujemy!
Aż dziw bierze, ale dopiero przy końcu rozpoczynam temat pizzy – pomijając wspomnianą Hut na kawałki, a jak wiadomo, także i obecnie, włoski specjał stanowi główne pożywienie wielu studentów. Czasy były jednak inne. Nie było nam dane sprzeczać się czy pizza z VaffaNapoli, Manii Smaku czy Oliwy i Ognia jest lepsza. Wtedy rządziło DaGrasso. Do tej pory wspominam te spalone, suche, twarde, ale przede wszystkim ogromne placki na domówkach. Wielbiciele grubszych tematów śmiało wybierali Pizzę Station – ta na długi czas weszła do kanonu pijackich imprez studenckich. Do tej pory zastanawiam się czy kłopoty żołądkowe na drugi dzień był pokłosiem spożytych trunków, czy zjedzonego pampucha ze Station. Powiewem świeżości było otwarcie BLT – prawdopodobnie pierwszej w pewnym sensie hipsterskiej knajpki w mieście. Pizza z pieca opalanego drewnem robiła wrażenie, ale kiedy sobie ją przypomnę, to było to cieniutkie, świeże i niewyrośnięte ciasto.
Do głowy przychodzi mi jeszcze kilka jedzeniowych miejscówek, choć ciężko mi umiejscowić je w konkretnych ramach czasowych. Vega Bar była wtedy, jest i teraz, choć po pewnym liftingu. Nie zmieniło się jedno – zarówno wtedy, jak i dzisiaj jem tam kotlety ziemniaczane z dodatkową marchewką z groszkiem. Druga opcja, prawdopodobnie trochę późniejsza – French Connection, a więc niedrogie, sycące naleśniki na Kuźniczej. Zdarzało się tam wpaść na szybki obiad. Skoro jesteśmy na Kuźniczej, to czasami na bilard przychodziliśmy do Sezamu, gdzie przez pewien czas pracowała moja żona. Tuż obok, na rogu Rynku i ulicy Wita Stwosza, mieściła się restauracja Pod Złotym Psem – dokładanie tak, jak obecny browar w tym samym miejscu. Knajpka słynna była z podawanych na żeliwnych patelniach potrawach. tak, wiem, kiczowate to, ale w okolicach 2010 roku można było się na tym wybić na jakąś chwilę. W formie szybkiej przekąski zdarzało się zjawić również na placu Jana Pawła II w niezapomnianej budce z plackami ziemniaczanymi, ale i frytkami. Zajadałem jedne i drugie ze smakiem, choć wejście do środka prowizorycznej miejscówki wiązało się z totalnym przesiąknięciem zapachem tłuszczu. Wielka szkoda, że miejsce już nie istnieje. Początek drugiej dekady to także pewne zmiany w moim życiu – obok pracy na barze i prób dokończenia studiów po pewnych perypetiach, rozpocząłem pracę jako nauczyciel w Chrząstawie Wielkiej, gdzie z bliska obserwowałem początki Browaru Widawa, jadając w tamtejszej restauracji smażony ser po lekcjach.
Gdzie nie jadałem? To także interesujący temat. Co ciekawe, nigdy nie biegałem na knyszę przy Dworcu Głównym, nie zdarzyło mi się zjeść w legendarnym Nynku, jakoś nie kręciły mnie też wątpliwej jakości specjały w Cegielni. W ogóle miejsca na Więziennej we włoskim pasażu wydawały mi się niedostępne, odległe, drogie i jakieś takie nieprzystające do studenckich przyzwyczajeń.
Piękna to była podróż, która pozwoliła mi na nowo przypomnieć sobie i zrekonstruować studenckie czasy. Czasy, które w pewnym sensie ukształtowały mnie, a także nakierowały na wystartowanie z WPK ze względu na te, jak widzicie, dość rozliczne gastro przygody we wspomnianych latach. Od zawsze lubiłem eksplorować gastro światek, tryb życia pozwalał mi bywać w tych wszystkich mniej lub bardziej chwalebnych miejscach. Dajcie znać, jakie są Wasze wspomnienia z tego okresu. Bardzo ciekawi mnie, czy mapa wspomnień się pokrywa, a może nawet mijaliśmy się w niektórych lokalach. Co ciekawe, już w 2013 wystartował SztrassBurger, będący niejako symbolem początku boomu gastronomicznego we Wrocławiu. To jednak historia na inną opowieść, jaką zresztą piszę Wam już na blogu od 2014 roku.
Spodobał Ci się mój wpis? Polajkuj go, udostępnij, a po więcej zapraszam na Instagram oraz fanpage. Używajcie naszego wspólnego, wrocławskiego hasztagu #wroclawskiejedzenie
Świetny artykuł, dużo wspomnień i kultowych miejsc…W budynku w ktorym byla Piramida wcześniej mieścila sie rest. Staromiejska a nastepnie w latach 96/97 Steak Haus i Tuborg Pub w tamtych latach były to naprawde ekskluzywne miejsca.👌Tam też zaczynałem swoją Wrocławską przygodę w kuchni, która trwa do dzisiaj. Pozdrawiam. 👍👌
Kambuz na Ruskiej , bar Tempo na ul. Swierczewskiego , Herbowa w Rynku , Czardasz na parterze Pedetu , budka na Komandorskiej z kurczakami z rożna. To moje wspomnienia , ale lata wcześniej. Pozdrawiam
W Mexicanie Zorro podawał sernik nie szarlotkę 😊😂
Dla mnie pierwsze wspomnienia z „zagraniczną kuchnią” to był Mcfalafel na Curie-Słodowskiej. Pyszne
Szalony Koń, 9 brama, Millenium, AX Level… a Zielony Kogut na Teatralnej? A kto pamięta Bar Lech na Krupniczej, w budynku Gwardii? A Spartakus na AWF na pętli tramwajowej? A Tawerna na Wybrzeżu Wyspiańskiego?
Siedem Kotów na Mikołaja? Kocia Kołyska? Szara Mysz? Wszystkie te miejsca, gdzie można było się zaszyć na piwo lub pięć 🙂
Do Cegielni chodziło się na sałatkę, ale przede wszystkim na pyszne PONCZE w dzbankach – smaczne, tanie i nieźle dawały na rozruch przed dalszą eskapadą na rynek…
Większość tych miejsc już nie istnieje. Może to i lepiej 😛
Rany, ale jesteśmy starzy… 🙂
Olala, racja, ale mi przypomniałaś!!!