5 C
Wrocław
niedziela, 23 marca, 2025

Gastro wspominki z Wrocławia – dzieciństwo (lata 80. i 90.)

Kwarantanna spowodowana pandemią koronawirusa to słaby czas do okrywania nowych gastro perełek, ale to równocześnie świetny moment na wspominki. Kiedy wspominać, jak nie w okresie, kiedy przymusowo siedzimy w domu. O czym wspominać? O jedzeniu oczywiście, a dokładniej swoich przygodach gastronomicznych w latach młodzieńczych. Postanowiłem podzielić te wspominki na dwie części – dzieciństwo i studia, a więc dwa okresy w pewnym sensie ukształtowały mnie kulinarnie zarówno w tym pozytywnym, jak i wręcz przeciwnie rozumieniu. Jako wrocławianin od urodzenia, będzie to wspominkowa opowieść o kulinariach związanych ze stolicą Dolnego Śląska oczywiście. Postaram się niczego nie pominąć, aczkolwiek pamięć bywa ulotna i nie jestem w stanie zagwarantować, że opiszę wszystkie miejsca, w których bywałem za dzieciaka. Zaznaczę tylko, że urodziłem się w roku w 1986 roku, więc jako dziecko byłem świadkiem jednych z najważniejszych przemian w historii naszego kraju – politycznych, społecznych, kulturowych. Zapraszam! Zapraszam na wspominki, choć minęło już sporo lat, więc pamięć może gdzieś zawodzić, może coś pomylę – poprawiajcie śmiało.

Pierwsze, dość mgliste wspomnienia nie dotyczą rzecz jasna restauracji – kultura wychodzenia do nich na przełomie lat 80. i 90. właściwie nie istniała, a już na pewno nie w każdej grupie społecznej – a bardziej prozaicznej piekarni. Mieszkaliśmy przy ulicy Krzywoustego, a najbliższą piekarnią w okolicy była umiejscowiona do tej pory przy Micińskiego Piekarnia Karłowice. Jako młokos w wózku wyruszałem z mamą na spacer, aby zaopatrzyć się w jeszcze ciepłe pieczywo. Pewnie nieco idealizuję, ale na tamten czas obgryzanie piętki tego świeżego, chrupiącego chleba, było największą przyjemnością kulinarną. Ba, dalej lubię to robić, a że Piekarnia Karłowice w dalszym ciągu funkcjonuje, zdarza mi się czasami zajechać po jeden ciepły jeszcze chleb.

Drugim wspomnieniem, które wbiło mi się w pamięć – nie wiem dlaczego akurat to, jest smak śmietany. Śmietany, spytacie? Ano tak. Ten w przeźroczystej butelce, ze sreberkiem, trochę słodkiej, trochę kwaśnej, pitej wprost z butelki w kubeczku. Napiłbym się jej ponownie, choć może to tylko takie dziecięca mrzonka?

Początek lat 90. i kapitalizmu w Polsce to także pierwszy prawdziwy wysyp ulicznego jedzenia w niby amerykańskim, a jednak polskim stylu. Mrożone zapiekanki, hot dogi, jakieś pierwsze kotlety z psa pomielonego z budą. Lekko nie było, a i tak jako naród tak bardzo oczekujący i poszukujący każdego powiewu zza żelaznej kurytyny, przyjmowaliśmy wszystko jak leci. Moje najbardziej wyraziste wspomnienie to zapiekanki. Zapiekanki z pętli tramwajowej przy placu Kromera, o ile dobrze pamiętam, z zielonej budy czy też przyczepy. To niesamowite, bo autentycznie czuję ten smak ciągnącego się sera w połączeniu z bardzo wyrazistymi, przesmażonymi pieczarkami. To było coś, to było jedno z pierwszych gastro doświadczeń w życiu, to był wspomniany powiew świeżości i czegoś nieznanego w tak atrakcyjnym dla dziecka wydaniu. Takiej zapiekanki od tamtego czasu nie jadłem – nie za suchej, serowej, pieczarkowej, pysznej.

Zapiekanka na mojej drodze pojawia się raz jeszcze, tym razem już w latach późniejszej edukacji szkolnej, a dokładnie gimnazjum – akurat mój rocznik był tym pierwszym po przemianach w szkolnictwie. Chodziłem do gimnazjum numer 24 przy ulicy Przybyszewskiego na Karłowicach, skąd czasami na przerwach, czasami po lekcjach, kierowaliśmy swoje kroki w stronę zabytkowej wieży ciśnień. U jej podnóża przez długie lata stała malutka budka – z jednej strony znajdował się kiosk, z drugiej mini bar z zapiekankami, knyszami i tym podobnymi specjałami początku nowego stulecia. To właśnie w nim przez kilka dobrych lat jadaliśmy z kumplami regularnie zapiekanki. Te jednak były mrożone, z gotowca, a ich siłą był magiczny opiekacz, dzięki któremu zyskiwały chrupkość i charakterystyczne przepieczenia. Umówmy się, jakość nie znajdowała się wtedy na szczycie listy priorytetów. Ważniejsza była oscylują w granicach trzech złotych cena.

Niedaleko stamtąd mieściły się kolejne trzy punkty, o których ciężko nie wspomnieć. Trzeba przyznać, że Karłowice stanowiły wtedy rejon miasta, w którym siłą rzeczy spędzałem najwięcej czasu. Pierwsze wagary, pierwsze piwka, klasowe wyjścia. Taki standardowy żywot dzieciaków z podstawówki – chodziłem do tutejszej SP 83, czy później gimnazjum. Pierwsze wspomnienie – lodziarnia Barton. Swego czasu prawdopodobnie taki KRASNOLÓD ówczesnego okresu. Większy sentyment mam jednak do lodziarni z Zawalnej i przyznam, że kiedy tylko mam okazję, wpadam na ich truskawkowe pyszności. Tuz obok, także na Zawalnej, jadłem jedną z pierwszych pizz w życiu, w pizzerii Pan Smak. Co pamiętam? No właśnie niewiele, poza żółtą kolorystyką i cieniutkim ciastem. Zawalna nierozerwalnie wiąże się także z drugimi najbardziej znanymi tostami w tym okresie we Wrocławiu, a więc legendarnym w niektórych kręgach barem Zbyszko. Nie będę jednak ściemniał – nie pamiętam, aby tam jadł na pewno, choć coś mi świta w głowie. Po latach zjadłem w Zbyszku, ale już po przenosinach dwa przystanki dalej, na ulicę Bałtycką. Tematyka barowa została, tosty w dalszym ciągu mają się dobrze, więc można Zbyszka uznać za jeden z niewielu barów, jakie utrzymały się na rynku od tylu lat.

Osobną kategorię stanowią fastfoodowe sieci, pojawiające się w pierwszej części lat 90. w całym kraju. W Polsce przesiąkniętej komunizmem, przechodzącej przemiany, toczonej przez galopującą hiperinflację. W Polsce tak potrzebującej i pragnącej dostępu do zachodnich wygód. Polsce tak łatwo przyjmującej wszystko to, co niekoniecznie dobre. Pierwszy polski McDonald’s otwarto w Warszawie w 1992, a już rok później amerykańską sieć przywitała stolica Dolnego Śląska. Podobnie jak w stolicy, tak i we Wrocławiu, start Maka był wydarzeniem opisywanym w gazetach codziennych, a kolejki sięgały pobliskich ulic. Gdzie? Na parterze PeDeTu, dokładnie tam, gdzie wcześniej wrocławianie cieszyli się lub nie jedzeniem w restauracjach Stylowa i Czardasz. Wspomnienia?Jeśli dobrze kojarzę, to wyjście do Maka było niemałym wydarzeniem, następującym zwyczajowo po wpłynięciu pensji na konto czy też do ręki mojej mamy. Szliśmy wtedy najpierw do pracującej w Domu handlowym cioci, a następnie po Happy Meala na parter. Jak przez mgłę kojarzę cenę – coś w okolicach 9 zł już po słynnej denominacji, a także rozkładane domki z pudełek po zestawie dla dzieci. Trzymałem je w domu niczym relikwie, bawiłem się, układałem. Trzeba przyznać, że McD pięknie wychowywał sobie wtedy przyszłych klientów pośród najmłodszych Polaków. Nie żałuję jednak, że zarówno ja, jak i moje dzieci nie bywamy w przybytkach spod znaku łuków, a Wrocław oferuje zupełnie inne atrakcje kulinarne.

W tym samym roku otwarto również pierwszą w kraju Pizzę Hut. Sieć już wtedy prowadzoną przez obecnie mocno osadzony w tutejszych realiach AmRest. Rynek, kamienica numer 48, to adres, pod którym Pizza Hut rozgościła się na dobre i do momentu pisania tego postu ma się bardzo dobrze we Wrocławiu. Czym dla dzieciaka takiego, jak ja, była Pizza Hut? O ile pamięć mnie nie myli, to właśnie o tym miejscu mogę powiedzieć, jako o pierwszej restauracji, w której bywałem. Tak, wiem, brzmi to zabawnie, ale weźcie pod uwagę okoliczności i stan ówczesnej gastronomicznej świadomości, a właściwie jej brak. Ta pizza na grubym cieście na tamten moment była czymś absolutnie odkrywczym, jakże innym od przygotowywanego w domu pizzowego pampucha, czymś hamerykańskim, no i z barem sałatkowym, w którym można nakładać sobie ile wlezie do małej miseczki. Jeśli przymrużymy jedno oko, można powiedzieć, że wspominam to z sentymentem. Autentycznie przypominam sobie, że każde wyjście – najpierw do Hut na Rynku, później na Grunwaldzie, związane było ze sporymi emocjami oraz na tamten czas wydatkiem. Do tej pory pamiętam ten pełen tłuszczu posmak ciasta. Wtedy wydawało mi się, że to właśnie tak ma być i może na tym zakończmy wspomnieniową część na temat pizzy w tym okresie.

Rurki z kremem na Placu Grunwaldzkim? Powiedzmy sobie jasno – nikt, kto w latach 90. czy też nawet 80. dość świadomie poruszał się po tym świecie, nie mógł ich nie zjeść. Ta malutka, niepozorna budka, znajdująca się przez lata u podnóża namiotu handlowego Goliat, na terenie, gdzie obecnie mieści się Pasaż Grunwaldzki, serwowała włoskie rurki z kremem. Rurki wypiekane na miejscu, wypełniane cudownie słodkim, puszystym, śmietanowym kremem ze specjalnej maszyny. O ile pamięć mnie nie myli, cena rurki wynosiła okrągłą złotówkę, a z racji tego, że mama pracowała od początku lat 90. w banku tuż przy Grunwaldzie, bywałem stosunkowo często w budce naprzeciwko akademika Dwudziestolatka. Dobre były i mam wrażenie, że tutaj za wspaniałe wspomnienia nie odpowiada jedynie sentyment, a rzeczywisty smak sprzed lat, nieosiągalny dla obecnych miejscówek z rurkami. Choć trzeba przyznać, że znalazłem takie, które pozwalają zanurzyć się we wspomnieniach.

Słodkości to w ogóle chyba najbardziej żywe wspomnienia z dzieciństwa, co dziwić specjalnie nie powinno. Wciąż obecny jest we mnie smak tortu biszkoptowego z bitą śmietaną oraz oblanego czekoladą z cukierni Gondek na Psim Polu. Właśnie na tej dzielnicy mieszkam od urodzenia z krótką, pięcioletnią przerwą na przeprowadzkę do Śródmieścia. Najpierw były to okolice placu Kormera, o którym już było, obecnie mieszkamy na Zakrzowie, ale zarówno wtedy, jak i dzisiaj nie zmienia się jedno – od zawsze, od kiedy pamiętam, istnieje Gondek. Malutki, niepozorny, ale dla mieszkańców północno-wschodniej części miasta ważny punkt cukierniczych eskapad. Jasne, to taka cukiernia w starym stylu – z Wuzetkami, rurkami z kremem, miodownikiem. Dla mnie ważny jest sentyment, a na myśl o wspomnianym torcie zawsze robi mi się cieplej. Pamiętam, że moje majowe urodziny wyprawialiśmy zawsze w sobotę. Jechało się wtedy na ryneczek Psiego Pola, gdzie koniecznym punktem było wstąpienie do warzywniaka po schodach, a następnie odebranie tortu i przywiezienie go na miejsce. Na drogę obowiązkowo zabierałem bezy.

Kontynuując słodkie wspominki ciężko nie wspomnieć o legendarnych lodach na Komandorskiej. I w stwierdzeniu o legendzie nie ma żadnej przesady, bo pewnie każdy choć raz w życiu widział – na żywo lub na zdjęciach, kolejki ciągnące się do cukierni Tichy. Ja byłem w tej pierwszej grupie, choć w pamięci nie pozostało zbyt wiele. Może jedynie lody truskawkowe, które pewnie były pyszne, ale zabijcie mnie, nie pamiętam zbyt dobrze. Nieopodal, bo na parterze domu handlowego Renoma – tu, gdzie obecnie mieści się Green Cafe Nero, znajdowała się kawiarnia Tutti Frutti. Moje wspomnienie również jest nieco mgliste, ale na pewno pozostały mi w głowie pucharki lodowe jedzone tam z wielkim apetytem. Pucharki był też na pewno w Witamince – ta jako jedna z niewielu przetrwała wszelkie przemiany i działa na Rynku.

Kawałek dalej – w budkach przy Dworcu Głównym, a wiedzieć trzeba, że ten przed remontem przeprowadzonym przed turniejem EURO 2012 był wylęgarnią zła, syfu i badziewia, swój proceder prowadzili właściciele barów z knyszami. Knysze stały się w pewnym momencie niemal symbolem wrocławskiej gastronomii – jak to brzmi! – a wśród mieszkańców innych polskich miast zrodziła się legenda, dla której specjalnie wysiadano na Głównym, aby spróbować tego cudu. Z perspektywy czasu mogę uczciwie powiedzieć, że nigdy nie byłem fanem. I moje szczęście.

Ważnym elementem mojego życia było zawsze kibicowanie na żywo podczas imprez sportowych. Bywaliśmy na koszykówce, piłkę raczej omijaliśmy, a prawdziwą perełką były wizyty na startym jeszcze Stadionie Olimpijskim podczas meczów Sparty Wrocław. Wielkiego jedzenia nie było, ale zawsze zapamiętam świecące mi się oczy na widok popcornu i precli roznoszonych pomiędzy rzędami. Do tej pory nie wiem czy Ci ludzie robili to na nielegalu, czy byli pracownikami klubu, ale miało to swój urok i do tej pory zapach prostego popcornu kojarzy mi się ze Olimpijskim.

Co jeszcze zostało mi w głowie? Niesamowicie mocny zapach brzeczki z Browaru Piast, rozchodzący się już na Moście Warszawskim, coraz bardziej intensywny wraz ze zbliżaniem się do zabytkowych murów browaru na Jedności Narodowej. Choć piwa jeszcze wtedy nie pijałem, to zapach już na zawsze utkwił mi w głowie, a na nowo poznałem go dopiero po zainteresowaniu się piwowarstwem. Szkoda, że tak piękny obiekt w dużej mierze został wyburzony.

Zapraszam niebawem na część drugą, z okresu moich studiów. Tymczasem czekam z zaciekawieniem na Wasze opowieści o gastronomii Waszego dzieciństwa.


Spodobał Ci się mój wpis? Polajkuj go, udostępnij, a po więcej zapraszam na Instagram oraz fanpage. Używajcie naszego wspólnego, wrocławskiego hasztagu #wroclawskiejedzenie

Total 20 Votes
1

Napisz w jaki sposób możemy poprawić ten wpis

+ = Verify Human or Spambot ?

Komentarze

komentarze

Podobne artykuły

3 KOMENTARZE

  1. Ha! Wspomnień czar! Ja na Ołbinie wtedy mieszkałam, więc blisko Ciebie i podobne rejony odwiedzałam. Wszystkie wymienione miejsca pamiętam podobnie jak Ty! Też myślałam, że pizza Pepperoni na grubym cieście z Pizza Hut oraz shake truskawkowy z Mac Donald’s to szczyt smaku i postępu :)))

    A owszem rurki, przy Goliacie były genialne, zwykle była kolejka, sam Goliat to niezły symbol Wrocławia był:) Lody z Komandorskiej też- stałam z dziadkiem w kolejce zawsze, była tam taka tablica menu czarna z wciskanymi literami, można było smaki odczytać… A truskawkowe z prawdziwych truskawek i jeszcze mega śmietankowe, teraz nie do zrobienia chyba. Były tam takie okrągłe małe blaszane stoliki z czterema przykręconymi okrągłymi taboretami, to pamiętam.
    Oprócz lodziarni, pamiętam jeszcze Cukiernię Warszawska przy Jedności, tam lody i ciastka „z maszynki”.
    Absolutnie hitowa była też Cukiernia u Wolaka, przy Legnickiej, mega pączki i inne ciasta tam wtedy były. I lody też.

    Moja podstawówka jest naprzeciwko Browaru Piastowskiego. Ten zapach brzeczki, o którym piszesz, kojarzy mi się z lekcjami popołudniowymi. Uwielbiam go!

    Prawda jest taka, że bieda była wtedy i to wszystko snakowało cudownie, bo było rzadko i na specjalne okazje. Eeeech, fajnie sobie powspominać 😉
    Dzięki za przypomnienie tych miejsc!

  2. Idę dalej w moją dzielnice… Kawiarnia Grunwaldzka obok mostu. Białe pseudoeklektycznw krzesełka w esyfloresy takie same stoliki i krem sultanski serwowany na deser niedzielny podczas powrotu z kościoła. Spełnia Lajkonik i Kabaretów jedna na Sienkiewicza w obecnej dziś Heva, druga na Nowo wiejskiej – nie pamiętam tylko która była gdzie.. No i sklep bajka na rogu Nowowiejskiej obowiązkowe kukulki kupowane podczas powrotu z sanek czy lyzw na pobliskim stawie 😀

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Polub nas na

103,169FaniLubię
42,400ObserwującyObserwuj
100ObserwującyObserwuj
100ObserwującyObserwuj
1,420SubskrybującySubskrybuj
Agencja Wrocławska

Ostatnie artykuły