Czy w momencie, gdy większość imprez foodtruckowych Polakom zdecydowanie – nomen omen – się przejadło, można stworzyć event atrakcyjny, smaczny, a jednocześnie dosłownie dla wszystkich? Próbę spełnienia tych wszystkich założeń podjęli organizatorzy Festiwalu Pasibrzucha. Czy się udało? Zapraszam do relacji z imprezy odbywającej się w pierwszy lipcowy weekend.
Zapowiadając odbywający się od 2 do 4. lipca Festiwal Pasibrzucha pisałem:
Z pełną odpowiedzialnością powiem, że imprezy z takim rozmachem i tak bardzo dopracowanej na naszej ziemi jeszcze nie było.
Czy po imprezie, na chłodno, z doświadczeniem obecności na kolejnych gastro eventach we Wrocławiu i całej Polsce podtrzymuję to zdanie? Zdradzając nieco dalszą część tekstu, zdecydowanie tak. Dobra, ale czym w ogóle ten Festiwal Pasibrzucha jest. Nie był, a jest, bo wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że impreza będzie miała swoją kontynuację. Co prawda nie w roku 2021, ale w kolejnym już prawdopodobnie tak.
Imprezę zorganizowały dwa byty dość dobrze znane w świecie gastro. Z jednej strony Pasibus oczywiście, jak sama nazwa wskazuje. Z drugiej Artur Wojsa – właściciel agencji eventowej Gekon, znany m.in. ze stworzenia imprez Wrocław StrEAT. Jedni posiadają moc marketingową, z kolei Artur niezbędne know how w kwestii przygotowania eventów z rozmachem.
MIEJSCE
Do tej pory niespecjalnie wykorzystywane przez organizatorów podobnych akcji. Z jednej strony pewnie ze względu na koszty – zapewne niemałe, z drugiej – z tego co mi wiadomo, dość ciężko znaleźć odpowiednie terminy. Partynice, a dokładniej Wrocławski Tor Wyścigów Konnych to miejsce nie dość, że urokliwe, to niezwykle rozległe, posiadające ogromny parking oraz niezbędną infrastrukturę. Ogrom zieleni oraz zabytkowe zabudowania toru tworzą niepowtarzalny klimat. Jedyny problem? Zwycięska oczywiście, a więc najbardziej zakorkowana ulica na świecie, potrafiąca nieco uprzykrzyć dojazd. Nie zmienia to faktu, że lepiej przyjechać rowerem i trochę chillować weekendowo. Partynice jako powierzchnia pod imprezy plenerowe posiada właściwie nieograniczone możliwości.
JEDZENIE
Na rozległym polu na Partynicach rozstawionych zostało ponad dwudziestu wystawców kulinarnych – food trucki oraz namioty. W większości były to dobrze znane koncepty wrocławskie – nie tylko Pasibusy naturalnie, bo m.in. Shrimp House, Mania Smaku, osiem misek, Solleim czy PANCZO. Ograne, ale bardzo sprawdzone w bojach ekipy, co jak pokazała rzeczywistość, niezwykle się przydało. W pewnym momencie w sobotę czy niedzielę ogrom ludzi napierających na stoiska gastronomiczne przekraczał maksymalne możliwe zdolności wydawki tych miejsc.
Cała gastronomia rozstawiona po dwóch stronach szerokiej ścieżki, pośrodku której znajdowały się stoliki z siedziskami, na przestrzeni 100-150 metrów, więc miejsca było sporo. Po obu stronach znajdowały się oczywiście niezbędne do uzupełnienia płynów punkty z piwem oraz mocniejszymi trunkami, dla dzieciaków znalazły się także jakieś słodkości. Co jadłem?
Spróbowałem mającej premierę na Festiwalu Pasibrzucha kanapki z mostkiem wołowym od Shrimp House. Bracia pierwszy raz przygotowali coś bez krewetek – konkretnie we współpracy z Piotrem Andruszko, i efekt okazał się bardzo obiecujący. Mięciutkie, rozpływające się w ustach, mocno dymne mięso zostało zamknięte w maślanej bułce i skomponowane m.in. z pikantnymi piklami. Fajny niekrewetkowy debiut.
Najdłuższe kolejki ustawiały się chyba do tych, którzy przyjechali niemalże z sąsiedztwa, bo z Bielan. Solleim wraz ze swoimi koreańskimi kurczakami w panierce rozbiło bank. Opcja z sosem curry oraz na ostro to klasyk nad klasyki. Soczyste kurczaki w panierce, która chętnie chłonie smak wybranego sosu, a jednocześnie delikatnie chrupie pod zębami. Absolutnie jeden z najlepszych streetfoodów we Wrocławiu.
Co poza tym? Klasyczna buła z pulled pork z ośmiu misek i kanapka z pastrami od Pastrami Summer. Przyznam, że bardziej zająłem się w ten weekend uzupełnianiem płynów, ponieważ w sobotę i niedzielę upał był momentami nieznośny. Na kranach polewano pasibusowe piwa, a na innych stoiskach pojawiły się puszki z browaru High Octane.
NIE TYLKO JEDZENIE
Tutaj dochodzimy do momentu, który zadecydował o niewątpliwym sukcesie – biorąc pod uwagę liczbę gości – imprezy. Różnorodność oferty. Z jednej strony genialne zagranie z porannym biegiem Survival Race dla dzieci, który przyciągnął mnóstwo rodziców, dziadków, rodzeństwa, które siłą rzeczy musiały później coś zjeść na miejsc. Znalazło się także coś dla nocnych marków – kino plenerowe po zachodzie słońca czy występy standuperów. W ogóle na scenie działo się sporo – od konkursów, poprzez rozmowy, w których zresztą sam uczestniczyłem, aż po challenge m.in. jedzenia burgerów a czas czy ostrych papryczek. W tle cały czas pobrzmiewała muzyka, a w ogóle cała impreza odbywała się w klimacie chilloutu i takiego wakacyjnego luzu w oderwaniu od miejskiego zgiełku. Atrakcji było oczywiście więcej – m.in. strefa Euro podczas trwającej wtedy piłkarskiej imprezy, a wszystko przyczyniło się do najważniejszego – ludzie nie przyszli tu tylko zjeść i wrócić do domów, ale właściwie każdy mógł znaleźć coś dla siebie i spędzić na Partynicach cały dzień.
PODSUMOWANIE
Wiecie jaki był ten Festiwal Pasibrzucha? On odpowiada żywotnym potrzebom całego społeczeństwa. To jest festiwal na skalę naszych możliwości. Trzeba przyznać, że wydarł się spoza ram tradycyjnych w ostatnich latach imprez gastronomicznych. Jak już napisałem – to bardziej festiwal właśnie, niż kolejny spęd przypadkowych budek z jedzeniem. Co ważne, festiwal dopracowany, a nie organizowana naprędce wydmuszka. Właśnie dobrze ogarnięty od każdej strony event. Co mi się podobało? Rozmach, bo podczas wielu imprez, z którymi stykałem się wcześniej brakowało jaj, aby mocno polecieć z promocją, spojrzeć trochę dalej, aniżeli w stronę oferty gastro.
Tutaj mieliśmy kompleksową organizację, od fajnie poprowadzonej komunikacji dopasowanej co by nie mówić do ogromnej rzeszy klientów Pasibusa, aż po takie drobnostki, jak choćby możliwość zrobienia sobie tatuażu na miejscu. Co tu dużo mówić – od tego momentu możemy dzielić podobne imprezy na okres przed i po Festiwalu Pasibrzucha. Od teraz każdy, kto zabierze się za przygotowanie podobnego pleneru, będzie porównywany siłą rzeczy do pasibusowego rozmachu. Brzmi to nieco jak pieśń pochwalna, ale rzeczywiście mam mnóstwo szacunku do organizatorów, bo wiem jak wiele czasu, pracy i pieniędzy pochłaniają eventy na mniejszą skalę i nawet nie chcę myśleć jak dużo nerwów kosztował Festiwal. Ale udało się i tutaj nie mam wątpliwości, że drugi Festiwal Pasibrzucha może rozwalić system jeszcze bardziej. Delikatne porównanie do małego Openera nie wydaje się być przesadzone.
A Wy jak bawiliście się na Festiwalu Pasibrzucha?
Byłem. Miejsce faktycznie super… ale godzina w kolejce, potem godzina czekania na zamówienie… Nawet w budzie z ramenem… Pojechaliśmy zjeść koniec końców do Mojego Miejsca na zwycięskiej