Gdzie zjeść i kupić dobre owoce morza we Wrocławiu? Pomimo wielkości stolicy Dolnego Śląska tych miejsc nie ma zbyt wielu. Ważnym punktem dla fanów ryb, krewetek czy ostryg ma szansę stać się restauracja Lobster seafood bar na Bulwarach Książęcych.
Gdzie? ks. Witolda 34
Wyświetl ten post na Instagramie
MIEJSCE
Bulwary Książęce to nowy spot, mający stać się ważnym elementem przynależącej do centrum tkanki miejskiej. Zakończenie budowy Bulwarów zbiegło się z otwarciem po dwuletnim remoncie Mostów Pomorskich, których niedostępność wstrzymała rozwój samego miejsca. Miejsca mającego być z jednej strony po prostu mieszkaniowym punktem dla wrocławian, turystów, jak i nowym szlakiem pieszym w centralnej części Wrocławia. Na moment pisania tych słów szlak rzeczywiście jest. Posiada tylko jeden, acz dość znaczący problem – nie podążają nim ludzie. Cisza, null, nic. W takich warunkach zrodziła się restauracja Lobster seafood bar w jednym z nowych budynków.
Wnętrze zaaranżowano w jasnych barwach, a główny punkt wyposażenia lokalu stanowi gigantyczna lada ze znajdującymi się na niej ułożonymi na lodzie rybami i owocami morza. Usiąść można przy jednej z przymocowanych do witryn lad. Tradycyjnych stolików nie uświadczycie, co trochę dziwi, bo jednak miejsca w środku jest sporo, a usadzanie gości przy ladzie znacznie zubaża atrakcyjność konceptu.
MENU
Warto rozpocząć od tego, że żadnego lobstera w menu nie znaleźliśmy. Koniec jednak z tymi złośliwostkami, bo wygląda to ciekawie. Wspomniana wcześniej lada z rybami robi wrażenie, a cała zabawa polega na wszechstronności Lobster seafood bar. Z jednej strony jest to nieźle zaopatrzony sklep z kilkoma rodzajami ryb, krewetkami, ostrygami, śledziami czy kawiorem. Z drugiej natomiast dość obszerne menu gwarantuje możliwość zjedzenia na miejscu kilku ciekawych dań. Są więc otwierane na bieżąco ostrygi, są tatary, fish&chips czy kanapki m.in. z ośmiornicą czy krewetami. Wygląda to obiecująco. Spróbujmy.
JEDZENIE
Zamawiamy kilka pozycji, siadamy przy wyraźnie zbyt wysokiej ladzie, którą mamy niemalże na wysokości brody i czekamy. Kuchnia jest otwarta, więc ze swoich pozycji obserwacyjnych możemy spoglądać na przygotowywane dla nas potrawy.
Na początek wjeżdża fish&chips z dorsza (39 zł) i nie skłamię, jeśli powiem, że to najlepsze wydanie wyspiarskiego specjału, jakie jadłem od dawien dawna. Chrupiąca, delikatna panierka i utrafiony w punkt moment wysmażenia ryby. Dorsz jest mięciutki, jego maślana struktura po prostu rozpływa się w ustach. Zostawiam tutaj dużą piątkę z plusem.
Po jakimś czasie zostaję przywołany, aby odebrać zamówione trzy rodzaje ostryg. I wszystko byłoby ok, gdyby nie pewien dysonans, jaki zacząłem odczuwać wraz z każdą minutą przebywania w tych progach. Z jednej strony schludne, obszerne przestrzenie. Z drugiej – jak rozumiem – streetfoodowe założenie podczas projektowania całego konceptu. Ogólnie jedzenie owoców morza z papierowych talerzyków nie jest kulinarnym science fiction. To wręcz standard w wielu miejscach na świecie. Natomiast obawiam się trochę o zrozumienie tego pomysłu przez potencjalnych klientów, bo jednak z zewnątrz wygląda to na nieco bardziej elegancką restaurację. W środku z kolei brakuje stolików, a potrawy lądują w naszych rękach w kartonikach. Zobaczymy, ale może tu zadziałać pewien mechanizm obronny wielu klientów, którzy nie będą chcieli zapłacić niespecjalnie streetfoodowych cen za streetfoodowo podane dania w knajpce bez stolików i obsługi. Sam jestem ciekaw w jaki sposób odebrane zostanie to miejsce.
Do gry wchodzą również trzy rodzaje ostryg, o których ze sporą wiedzą opowiada pan przy barze, za co stawiam kolejny plusik. Ceny ostryg wahają się od 8 do nawet 22 zł w zależności od pochodzenia i wielkości. Kanapka z krewetkami (34,90 zł) nie należy do gigantów pod względem rozmiarów, ale ma w sobie coś, co nakazuje mi napisać o jej atutach. Kilka krewetek umieszczono w słodkawej, zgrillowanej brioszce, dodano ogórka i słodkawy sos. Lubię, kiedy po zjedzeniu czegokolwiek w buzi pozostaje mi dobry smak na dłużej. Dokładnie tak było w tym przypadku.
Na koniec jeszcze tatar z tuńczyka. Forma jego podania stanowi chyba największe zaskoczenie. Otóż tuńczyka za przeszło 51 zł – cena ustalana jest na podstawie wagi – chciałbym chyba otrzymać w porcelanowym naczyniu. Może to jednak po prostu pochwała prostoty i możliwość skupienia się na niezłym produkcie? Nie potwierdzam, nie zaprzeczam. Jedno wiem na pewno – pyszny ten tatar. Skrojony w większą kostkę, charakterny, z wyczuwalnym posmakiem wasabi. Każdy gryz sprawiał mi sporą radość.
PODSUMOWANIE
W jaki sposób podsumować wizytę w Lobster seafood bar? Dobrym odniesieniem będzie tu chyba sama nazwa. Inna na Facebooku – zdecydowałem się na użycie właśnie jej, inna na profilu na Google, inna na szyldzie. Taki właśnie rozstrzał emocjonalny czuję właśnie, kiedy myślę o tym miejscu. Bo z jednej strony pomysł jest super, jedzenie naprawdę smaczne, a jednocześnie widać sporo niedociągnięć nie tyle w kwestii umiejętności, a raczej organizacji. Bo tak – mnie osobiście aż tak te papierowe naczynia nie rażą. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, jak odbierać to mogą klienci. I właśnie z tej drugiej strony staram się przypatrywać podobnym lokalom. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, bo Wrocław potrzebuje miejsca na luzie z owocami morza, ale dla wielu może okazać się to straszakiem.
Wierzę, że to dopiero początek i pierwsze koty za płoty. Na spokojnie da się tu jeszcze wszystko poukładać, bo jak piszę – czuć, że nie zabrali się za to przypadkowi ludzie pod względem wiedzy kulinarnej. Liczę, że kiedy zacznie się lato, przed lokalem pojawi ogródek, streetfood spod znaku Lobster nabierze nowego wymiaru. I za to trzymam kciuki, bo smakowo wszystko gra tu dobrze.
Spodobał Ci się mój wpis? Polajkuj go, udostępnij, a po więcej zapraszam na Instagram oraz fanpage i TikTok. Używajcie naszego wspólnego, wrocławskiego hasztagu #wroclawskiejedzenie