Od dłuższego czasu piszę w różnorodnych zestawieniach i przewidywaniach o pozytywnym trendzie poszerzania obszaru, na którym dostępne są restauracje w mieście, odchodzenia od dominacji ścisłego centrum stolicy Dolnego Śląska w dziedzinie gastronomii. Rzeczywiście od 3-4 lat zauważalna jest zwiększona ilość knajpek pojawiających się na osiedlach, głównie tych nowszych, również na krańcach miasta, takich jak Ołtaszyn czy nawet mój Zakrzów. Sądząc po ilości otwarć poza Rynkiem, wydawać by się mogło, że to ważny trend. Ale właśnie, czy to trend, czy raczej trochę naiwność niepoprawnych romantyków w moim stylu, chcących, aby stał się przyjemną rzeczywistością. Bo nie oszukujmy się – w prowadzeniu restauracji, poza górnolotnymi hasłami na temat jakości, ważna jest kasa oraz zarabianie. Dokładnie tak, jak ma to miejsce w przypadku każdego innego biznesu. W tym momencie zaczyna się pewien problem, ponieważ wiele z tych restauracji spoza centrum wygląda świetnie na papierze, menu prezentuje się ciekawie, na kuchni stoi głośne nazwisko, a koniec końców okazuje się, że… tylko stoi. Stoi i nie ma zbyt wiele roboty, bo jakoś klienci niespecjalnie chętnie przychodzą. Dlaczego się tak dzieje?
Moja teza dotyczy głównie uwarunkowań kulturowych wrocławian, pewnych przyzwyczajeń, ale i kwestii finansowej oczywiście. Jasnym jest, że nie możemy kulturowo porównywać się do mieszkańców krajów południowej Europy, gdzie nie dość, że w krew weszło w ogóle jedzenie poza domem, to jeszcze w dużej mierze związane jest z przywiązaniem do lokalnych miejscówek wokół komina, pod domem. Podobnie dzieje się na Wyspach Brytyjskich, a choćby Anglicy od dawien dawna okupują jedno i to samo miejsce w pubie położonym niedaleko domu, czy nasi południowi sąsiedzi Czesi, których przywiązanie do hospod jest dobrze znane. Nawet spacerując po Warszawie udało mi się zaobserwować ciekawą sytuację. Właściwie każde osiedle ma swoje mniejsze lub większe kawiarnie, śniadaniownie czy lunchownie, okupowane od rana do wieczora.
U nas ta kultura gastronomiczna się dopiero rodzi, a początkowe restauracyjne przygody przeciętnego wrocławianina związane są z wizytami w lokalach rynkowych. I to jest chyba clue problemu – wśród wielu osób pokutuje przeświadczenie rodem z PRL, że jeśli wychodzić do knajpy, to do Rynku, bo zapewne najlepiej. Z doświadczenia wiemy, że tak nie jest, choć i tak kulinarna strona wrocławskiego Rynku powoli się rozwija. W każdym razie, jeszcze daleka droga do tego, aby na osiedlach we Wrocławiu powstawały poważne restauracje, do których goście walić będą od pierwszego dnia.
Skąd w ogóle taki wstęp? Otóż odwiedziłem ostatnio jedno z najbardziej zagadkowych osiedli w mieście, Promenady Wrocławskie na ulicy Zakładowej. W pierwszym rzucie zszokował mnie ogrom całości, w drugim tradycyjny brak miejsc do parkowania dla gości, a nade wszystko zadziwiły pustki w uliczkach pomiędzy kolejnymi budynkami. Pustki, cisza, brak bawiących się dzieci. Poczułem się, jakbym właśnie wszedł do jakiegoś wymarłego miasteczka. Pośród tej szokującej ciszy odnalazłem kilka nowiutkich lokali gastronomicznych, połączonych jednym faktem – brakiem klientów. Przy tak wielkim potencjale ludzkim w restauracjach jest po prostu pusto, stąd moje rozważania nad tematem, który niebawem postaram się rozwinąć bardziej w osobnym wpisie.
Wchodząc do Manufaktury Pierogów odniosłem wrażenie, że twarz wyłaniającej się z kuchni właścicielki mówiła – Pan tu naprawdę wszedł? Poza mną w ciągu pół godziny w lokalu nie pojawił się ktokolwiek. Zdecydowanie nie zamierzam zaglądać komukolwiek do portfela, ale nie jest przesadną filozofią zrozumienie, że takie miejsce musi przynosić straty, a to wiąże się z jednym – podążaniem w kierunku zamknięcia. Kolejnego zamknięcia osiedlowego baru czy też restauracji.
Manufaktura Pierogów to niewielki bar, urządzony w dość klasycznym, minimalistycznym stylu, wyspecjalizowany w pierogach. Podoba mi się taki kierunek i brak rozdrabniania, przez co w menu codziennie znajduje się kilka rodzajów pierogów bez choćby wepchniętej na siłę zupy.
Pierogi ruskie (11,90 zł) to jedne z dziwniejszych ruskich mojego życia. Zamknięty w nieprzesadnie cieniutkim, za to bardzo delikatnym i miękkim cieście, farsz reprezentuje bliskie mi podejście z przewagą twarogu. Zdecydowaną przewagą, ale i dodatkiem koperku oraz słoniny, a także – niestety – szczypty wegety. Bardzo ciekawe są pierogi z mięsem i kapustą (13,90 zł). Ich smak zaskakuje, łączy wytrawny profil mięsa i delikatną kwasowość kapusty, tworząc ostatecznie udane zestawienie. Pierogi z kurczakiem i pieczarkami zdecydowanie nie trafią na listę moich ulubionych. Zmielony kurczak, poszatkowana pieczarka, nie, zdecydowanie nie jest to pozycja godna uwagi. Za to absolutnie nie miałem żadnych oczekiwań względem opcji meksykańskiej (17,90 zł), która wypadła poprawnie, choć widok kukurydzy i czerwonej fasoli lekko mnie przeraził. Samo mięso, o niemalże kremowej konsystencji stanowiło miks słodyczy i ostrości, właściwie rozpływa się w ustach, fundując na zakończenie przyjemnie grzejący finisz.
Czy Manufaktura Pierogów podzieli los wielu innych knajpek osiedlowych, które pomimo dość uczciwego, ręcznie przygotowywanego produktu, po prostu nie dały rady ściągnąć odpowiedniej ilości potencjalnych gości? Mam nadzieję, że nie, a właścicielkom życzę, aby ostawiły jeszcze glutaminianowe przyprawy, bo zdecydowanie nie są tu wskazane. Co sądzicie o restauracjach na własnych osiedlach – jesteście w stanie dla nich porzucić kulinarne wyprawy do centrum?
Manufaktura Pierogów
Zakładowa 7 ce
Kiedyś myślałem, że Gądów to gastronomiczna pustynia, jednak w wekend częściej zaglądam do Pana Fisza, Nabe, Madagaskar, opcjonalnie Mania Smaku lub LeSer na dowóz, niż odwiedzam centrum
Ja też to zauważyłem, będąc za granicą, że we Wrocławiu nie ma kultury chodzenia do restauracji. Do restauracji chodzą głównie przyjezdni, a w weekend raz na rok jakaś rodzina się wybierze. Za to restauracje za granicą są codziennie wiecozrem zapełnione ludźmi i to niekoniecznie turystami.
A odpowiadając na ostatnie pytanie: ja umawiąjąc się z kimś na obiad, nigdy bym chyba nie poszedł do osiedlowej restauracji, zawsze jest to więc Stare Miasto lub centrum. Jakoś osiedlowe restauracje kojarzą mi się zawsze z pustką. I tak najczęściej jest, a to żadna przyjemność siedzieć w pustej restauracji gdzie ludzi z obsługi jest więcej niż gości. Osiedlowe restauracje to najczęściej eksperymenty – ktoś miał ochotę i pomysł na własną restaurację, założył, jedzenie nie było złe, ale nie pomyślał że do osiedlowej restauracji nie będą chodziły tłumy i po roku się kończy, a potem ktoś następny idzie w jego ślady w tym samym lokalu, z nowym pomysłem i nadzieją…