Nie wiem czy to kwestia nazwy – w końcu to właściciele Himalayamomo rozpętali jedną z największych „afer” na WPK, ale otwarty na początku lipca bar Himalaya Restaurant&Bar na Gajowej ma wszelkie predyspozycje, aby podzielić los poprzedników. Przypomnę tylko, że osławiony truck Himalayamomo wytrzymał ze cztery miesiące.
W czym rzecz? Już trzy miesiące temu wierni czytelnicy donosili, że oto na Gajowej otwierać się będzie restauracja Himalaya, na co wskazywać miały napisy na witrynach. Kulinarne jest to kierunek ciekawy, więc z dużym zainteresowaniem śledziłem postępy prac, które chyba nieco się przeciągnęły.
Himalaya ruszyła, a ja wpadłem w odwiedziny dwa razy. Pierwszy i ostatni, przeżywając jedno z najgorszych doświadczeń restauracyjnych w przeciągu ostatniego roku.
Pierwszy sygnał otrzymuję już w progu, kiedy wita mnie zasłona gęstego dymu wydobywającego się z kuchni. Dym i smród mogą świadczyć o jednym – ktoś tu nie zainwestował nie tyle w dobry, co w ogóle w wyciąg. Ktoś nie zainwestował również w tłumacza, bo błędy w menu wręcz porażają i odrzucają. Kompromituje się również obsługa, dla której podejście do stolika wydaje się być czynnością z gatunku: jak muszę, to już podejdę. Po 10 minutach.
Genialne jest to, że kiedy proszę o wodę, słyszę pytanie – gazowana czy nie? Problem jest tylko jeden – nie ma gazowanej, bo jest kranówa, naliczana za 1 zł na rachunku.
A co z jedzeniem, zapytacie. Bo może ten element jakoś gra. Nie gra. Jak mówi tytułowa strona menu, to kuchnia indaińska i nepalska. Po co to mieszać, po co wydłużać kartę? Tego nie wie nikt. Zresztą, w jaki sposób traktować poważnie kogoś, kto poważnie nie traktuje nas, podając nam taką kartę.
Ruszam od samos vege (10 zł). Niby wszystko tu gra, niby jest znośnie, ale brakuje tej charakterystycznej wyrazistości i uderzenia ziół. Pierożki veg momo (15 zł) mają ciasto tak grube i twarde, że można by przypuszczać, iż wyjęto je właśnie nie z parownika, tylko zamrażarki. Nieodsączonym z tłuszczu potworkiem są smażone steam momo (15 zł). Nazwanie ich chrupiącymi byłoby nadużyciem, a bardziej pasowałoby tu określenie: gumowe. Ah, jeszcze tak mało ważna sprawa, jak to, że menu mówi o „gotowaniu w parze i sosie miętowym”, kiedy to otrzymuję na talerzu pierożki z frytury i sosem tamaryndowym. Amen.
Na koniec prawdziwa perełka. Makaron veg chowmin (15 zł), cokolwiek by to znaczyło… Sami widzicie jak wygląda, a i tak prezentuje się lepiej, niż smakuje. Tfu, to nie smakuje. To jest paskudny, przypalony makaron z…, no właśnie, ciężko określić z czym. Powiedziałbym, że to jakaś podróba srirachy, ale to byłaby obraza dla tego sosu. Paskudztwo i zbrodnia, dramat i żenada.
Co Wam powiem o tym miejscu? Jeśli ktoś zwyczajnie w świecie robi nas w wała, nie możemy siedzieć cicho. Państwo od Himalaya, dajcie sobie spokój, bo to wstyd. I to nie jest tak, że czepiam się na siłę. Często odpuszczam sobie pisanie o miejscach, w których ludzie zwyczajnie nie zdają sobie sprawy z robienia shitu. Odnoszę wrażenie, że tutaj dobrze wiedzą co podają i próbują zrobić z gości idiotów, a do tego robią fatalną reklamę całej wrocławskiej gastronomii, stawiając w kłopotliwej sytuacji ludzi robiących naprawdę uczciwie i dobre rzeczy.
Himalaya Restaurant&Bar
Gajowa 41 a
Mogę się założyć, że to kolejny przypadek hindusów zakładających knajpę we Wrocławiu- bo przecież biznes gastronomiczny jest taki prosty.
Czekam jeszcze na wizytę w „Royal INDIA” w pasażu Niepolda 😉
Tamtego miejsca się boję:)
A powiem Ci, że dwa razy byłem – za pierwszym razem było przyjemnie, więc wróciłem. I chyba już więcej nie wrócę. A może w przelocie dam jeszcze jedną szansę…