Gdzie i co zjeść we Wrocławiu? Od siedmiu lat staram się odpowiadać regularnie na Wasze pytania w tym temacie. Dzisiaj ruszam z cyklem – Gdzie je WPK, aby w kilku słowach streścić Wam wszystkie te restauracje, bary, food trucki i inne miejsca, w których jadam, ale nie opisuję szerzej w postaci wpisów na blogu. Tutaj będzie taka cotygodniowa pigułka, stanowiąca podsumowanie ostatnich kulinarnych przygód. Startujemy!
MakaronoweLove w Ragu
Nie zliczę ile razy byłem w życiu w Ragu. Pewnie kręci się to koło setki wizyt. Makarony kocham miłością ogromną od najmłodszych lat, więc kiedy powstało takie miejsce na Sienkiewicza, wiadomym było, że się polubimy. No i polubiliśmy się na tyle, że Ragu opisywałem w osobnych wpisach na blogu już kilka razy. Na tyle dużo, aby nie robić ich więcej. Po to jednak jest ta seria, aby wspomnieć o ciekawych potrawach jedzonych przeze mnie choćby tutaj.
Ostatnie tygodnie to dwie wizyty – za każdym razem w konkretnym celu, aby przetestować konkretne potrawy spoza standardowego menu. Pierwsza okazja to piąte urodziny Ragu, na które wybrałem się ze swoim synem. Urodzinowe menu pełne było owoców morza przywiezionych wprost z Włoch. Owoców morza niedostępnych zbyt często we Wrocławiu w tak różnorodnym i jakościowym wydaniu. Na dobry początek ogromne, konkretne, mięsiste ostrygi z odrobiną soku z cytryny. Młody spróbował drugi raz w życiu, ale na ten moment powtórki nie będzie. Jak dla mnie – świetne.
Ragu to jednak przede wszystkim makarony. Spaghetti z szafranem i krewetkami gambero rosso to prawdziwy rarytas. W Polsce jeszcze ich nie spotkałem, więc aż głupio byłoby odmówić sobie tej przyjemności. Co w nich wyjątkowego? Te cudne czerwone krewetki, które można jeść na surowo – i jedna z nich na makaronie była podana właśnie w takim stanie, aby spróbować, to produkt wyjątkowy. Delikatny smak i maślana struktura sprawiają, że chciałoby się je jeść bez końca. Mój makaron to z kolei kwintesencja nadmorskiego klimatu, przeniesionego na chwilę do Wrocławia. Tona owoców morza, różnorodnych muszli, tuńczyka, langustynka, ekstra! Właściwie każdy gryz przywoływał myśli o włoskiej uczcie.
Druga wizyta to sezon grzybowy, a ten w Ragu zawsze należy do należycie reprezentowanych. Tagliatelle z podgrzybkami to wspaniale kremowy sos o grzybowym aromacie. Taka klasyka w najlepszym wydaniu. Perełkę stanowiło natomiast pappardelle z rydzami. tak, z tymi tak rzadko spotykanymi rydzami. Pyszne to było. Jeśli traficie jeszcze na grzyby w Ragu, idźcie koniecznie.
Manufaktura Pizzy i chleba
Rozumiem, że wielu patrzy na sukces Oliwy i ogień 2.0 z zazdrością, niektórzy nawet starają się przejąć część ich klientów, otwierając pizzerię niemalże naprzeciwko. Są jednak jakieś granice. Po jednym z weekendowych spacerów po Wyspie Słodowej trafiliśmy głodni razem z dzieciakami do Manufaktury pizzy i chleba, a więc pizzerii, której pierwsze wcielenie działa na Kościuszki.
W menu pizza, carpaccio i krem z pomidorów. Zamawiamy w sumie trzy różne pizze, czekamy wcale niedługo, ale niestety na stół trafiają podpłomyki z młodego ciasta, które nie wyrosło. Niestety, z ich Facebooka wywnioskować można, że robią zupełnie inną pizzę. Tutaj do czynienia mieliśmy ze świeżym ciastem – zapewne zbyt duży ruch sprawił, że używali ciasta przygotowanego na kolejny dzień, no i wyszedł klops. Sorry, ale w takiej sytuacji nie sprzedaje się takiego produktu, a zamyka restaurację. Powtórki nie będzie, wybaczcie.
Liban Food
Kiedy dostajesz info od czytelników, że oto na drugim końcu miasta otworzył się food truck z libańską kuchnią i jedziesz przez kilkadziesiąt minut, nawet nie bierzesz pod uwagę, że coś może pójść nie tak. Niestety, w przypadku Liban Food wszystko poszło nie tak. Ustawiony pod Factory food truck to w rzeczywistości żaden przedstawiciel kuchni libańskiej, a najzwyczajniejszy w świecie kebab. Tak, kebab z frytami i sosami. Kiedy spytałem o hummus, który w teorii znajduje się w menu, człowiek z obsługi zrobił taką minę, jakby mnie miał zabić śmiechem. Otóż okazuje się, że taką nazwę na właścicielach sieci kebabów z Wrocławia wymógł operator terenu wokół centrum handlowego. Stąd ten Liban. Szkoda, bo ta kuchnia jest ciekawa, bogata i mogłaby wprowadzić sporo orzeźwiającego wiatru w miejscowej gastronomii. No niestety.
Blossome Cafe
Trend powstawania różowych kawiarenek, kierunkowanych do użytkowników Instagrama, ma się dobrze. Na całym świecie otwierają się podobne koncepty, pełne różowych kwiatów, pinki ścian i atrakcyjnych deserów. Wszystko zaczęło się prawdopodobnie w Londynie od kawiarni ELAN, a potem już poleciało. W październiku różowa kawiarnia zawitała także do centrum Wrocławia. Na płycie Rynku otwarto Blossome cafe takim właśnie stylu i od samego początku zaczęła wzbudzać spore zainteresowanie wrocławian.
W środku faktycznie jest przyjemnie, o ile nie męczy Was przesadnie różowa otoczka. Wewnątrz rozlokowano kilka punktów charakterystycznych, w których można zrobić sobie fotki, natomiast w witrynce znajdziecie sporo deserów. Od tartaletek, przez ptysie i makaroniki, aż po desery na patyku w kształcie loda z jednorożcem. Tak, z jednorożcem, i syernką na dokładkę. Obstawiam, że miejsce na dłuższy czas stanie się dość ważnym punktem odwiedzin na wrocławskim Rynku. Wchodzące do środka dzieci wręcz wariują, więc sami rozumiecie, że ciężko nie wyjść stąd napakowanym kaloriami. W moje gusta niespecjalnie ta stylistyka trafia, natomiast rozumiem zamysł i biznesowy cel takiego przedsięwzięcia. W sumie dziwię się, że do tej pory jeszcze nikt wcześniej – Nanan to jednak nieco inny temat – nie zrobił kawiarni w takiej formie.
Papi Chulo
Kuchnia meksykańska do tej pory we Wrocławiu była zdecydowanie niedoreprezentowana, a wyjątkiem potwierdzającym regułę było smaczne jedzenie w El Gordito. W momencie pisania tych słów zdecydowani należy uznać to stwierdzenie za nieaktualne. Oto właśnie pojawiło się we Wrocławiu Papi Chulo – taqueria, a za chwilę także restauracja na Grunwaldzie, w której szefem kuchni został wychowany w Europie Meksykanin Filip Henlo.
Ich pierwszych popisów mogliśmy spróbować już w Browarze Mieszczańskim podczas Gastro Miasto, a teraz – także w formie streetfoodowej, w budynku, gdzie mieści się restauracja Woo Thai. Już na wejściu wita nas ciekawie zaadaptowany murek pokryty częściowo blachą falistą, symulujący meksykańskie ulice. Zdecydowanie robi to dobre wrażenie. Szkoda tylko, że październikowa pogoda w Polsce nie do końca współgra z tą z Ameryki Środkowej. Nic to jednak, trzeba jeść!
Zamówienia składa się w małym okienku, w którym od razu wypatrzycie belę piekącego się mięsa wieprzowego. Pysznie to wygląda, niczym klasyczne Al Pastor na ulicy Mexico City. Mięso ścinane jest bezpośrednio na kukurydzianą tortillę, a tacos wykańczane kawałkiem ananasa znajdującego się na czubku opiekacza. Jakie to jest smaczne! Bogate w smaku, pikantne, soczyste, posypane cebulką. Chciałbym powtarzać codziennie. Z tym samym mięsem pojawia się także Gringa al pastor, a więc mięso zapiekane z serem w tortilli. Tłuściutka, kaloryczna, płynąca sokami z mięsa pozycja. Taco de Sikil-Paak Coliflor przeznaczone dla wegetarian, ale nie tylko. Bardzo przypadło mi do gustu. Podpieczony, chrupiący kalafior, pasta z pestek dyni, a wszystko podkręcone na ostro chile de arbol.
Idźcie, spróbujcie, polecajcie dalej, bo warto Cholernie warto. Dobra robota, drogie Papi Chulo!
osiem misek
Nadeszła jesień, mamy więc pierwszy raport dowozowy. Na pierwszy ogień poszło osiem misek. Przyjechało w ramach mojej współpracy z marką WOLT, w ramach której w najbliższych tygodniach przetestuję co też dobrego, nowego i ciekawego pojawiło się w świecie delivery w okresie normalnej działalności restauracji.
Co jedliśmy? No oczywiście bułę z pulled pork – sztandarową pozycję z miskowego menu. Tutaj nie ma dyskusji – jest ogromna, pełna mięsa i smaku, a do tego tak idealnie na tę porę roku delikatnie pikantna. Niewątpliwe ta buła to jedna z najlepszych rzecz, jakie trafił się wrocławskiej gastronomii w najnowszej historii. Do tego doszły sajgonki z mięsem wieprzowo-wołowym i grzybami mum. Delikatne w smaku, bardzo lubiane przez moje dzieciaki. Coś nie zagrało natomiast w zupie tom yum. Smakowo wyszło tu trochę płasko, nieco w stronę pomidorowej, niż bogatego tom yuma.
AKTUALIZACJA PIEROGOWA
Od jakiegoś miesiąca przemierzam wrocławskie bary i restauracje w poszukiwaniu pierogów idealnych. Z tych testów powstanie w przyszłości ranking najlepszych pierogów we Wrocławiu. W moim cyklu Co je WPK będę Wam zamieszczał aktualizację na temat tego co, gdzie i ile jakich pierogów zjadłem w ostatnim czasie. Ruszamy!
Jem tych pierogów bardzo dużo i powolutku zmieniam się w wielkiego pieroga. Bar Domowe Obiady to mój drugi dom, to moje wspomnienia, to moje ukochane miejsce na comfortfoodowe jedzenie od kilku dobrych lat. Niepozorny lokalik na Sępa Szarzyńskiego, prowadzony w rodzinnym klimacie karmi smacznie i uczciwie, a potwierdzeniem tego są nieustające tłumy odkąd pamiętam. Do brzegu jednak, pierogów znaczy się. Te ruskie są tutaj wybitne. Jedne z najlepszych we Wrocławiu bez żadnej dyskusji, z twarogowym, pieprznym farszem, ciastem tak cienkim, że wystarczy tylko musnąć tpym nożem, aby ukroić. I tak cebulka – słodziutka, zeszklona, tłuściutka. Odlot!
Skoro dzisiaj pierogowo ruszamy na grubo, to od razu odwiedzamy też Bananicook z Partynickiej. Z Banani jest śmieszna sprawa, bo to zdaje się już trzeci ich powrót po wcześniejszych przygodach z zamknięciem i trzeba jednak przyznać, że każdy powrót wiąże się z kontynuacją wcześniejszego poziomu. Niezwykle wysokiego poziomu. Możecie powiedzieć, że to tylko pierogi, ale według mnie to są pierogi przez wielkie P. Absolutnie fenomenalne ruskie, niemalże aż ostre od pieprzu, z taką ilością sera, że po każdym gryzie na ustach maluje się wielki uśmiech. Jesz i nie możesz przestać, jesz i nie możesz przestać myśleć o tym, kiedy je znowu zamówisz. To jest pierogowe niebo, po prostu.
Na koniec pierogi wychodzące spoza naszego dobrze znanego, polskiego podwórka. Pomimo mojej wielkiej sympatii do U Gruzina, lokalu na św. Mikołaja jeszcze nie miałem okazji odwiedzić. Nadarzyła się taka akurat w okresie testowania pierogów. Pierogi U gruzina? Wiadomo, że chinkali. Wybrałem wersję mięsną, gotowaną i po zerknięciu na talerz z czterema ogromnymi sztukami zawiniątek, wiedziałem, że będzie problem z ich zjedzeniem. W sensie nie z techniką jedzenia gruzińskich pierożków, choć tutaj też trzeba nabrać wprawy, ale raczej z pojemnością. Po przegryzieniu cienkiego ciasta, do ust wlewa się aromatyczny, gorący, mięsny wywar. Przy następnym przegryzieniu docieram do miękkiej kulki misa z ziołowym posmakiem. Jest dobrze, jest dobra pozycja do zaatakowania czołowych pozycji w zestawieniu najlepszych pierogów.
Spodobał Ci się mój wpis? Polajkuj go, udostępnij, a po więcej zapraszam na Instagram oraz fanpage. Używajcie naszego wspólnego, wrocławskiego hasztagu #wroclawskiejedzenie