Pewnego dnia pracowici i uśmiechnięci niezależnie od sytuacji Monika i Adaś zamarzyli, aby otworzyć własną restaurację. Nie mieli jednak wystarczających środków, więc na fali popularności food trucków postanowili zakupić mającego swoje lata Iveco, własnym sumptem go wyremontować i zacząć sprzedawać parowane buły – połączenie bao i pampuchów, z szarpaną wieprzowiną. Ludzie pokochali ich bułę, zaraz potem kolejne dania, a niebawem Monika z Adasiem otworzyli własny lokal, przyczyniając się do rozwoju gastronomii w stolicy Dolnego Śląska – w taki sposób za trzydzieści lat będziemy opowiadać swoim dzieciom, a może i wnukom o niewątpliwym fenomenie, jakim stało się osiem misek. I tak, wiem, nieco wyolbrzymiam, brnę w alternatywną rzeczywistość, ale czasami warto się rozmarzyć. Dokładnie tak, jak któregoś dnia o własnym biznesie gastronomicznym zamarzyć musieli właściciele ośmiu misek.
Zamarzyli, mieli odwagę, wzięli się do roboty, zaczęli realizować marzenia i odnieśli sukces, bo pomimo niespełna dwóch lat działalności, można śmiało powiedzieć, że osiem misek to wielki sukces na mapie raczkującej wrocławskiej gastronomii. I to nie mierzony ilością pochwalnych wpisów blogerów, ale tłumami, które każdego dnia szturmują zarówno ustawione na ulicy Borowskiej auto oraz lokal stacjonarny na Włodkowica. I właśnie o nim kilka słów.
Był początek października, osiem misek po cichutku ruszało na Włodkowica. Spełniało się marzenie Moniki i Adasia o własnej knajpce. Drzwi właściwie się nie zamykały, pojawił się jednak problem – wentylacja będąca pozostałością po poprzedniej, podłej włoskiej restauracji, nie dawała rady, a co znaczy słaby wyciąg przy smażeniu na wokach wie każdy, kto choć raz jadł w małych budkach „u chińczyka”. Szczęście trwało tydzień, lokal trzeba było zamknąć, diametralnie przebudować wentylację i w końcu, po trzech tygodniach otworzyć się już na dobre. osiem misek działa i raczej długo nie przestanie.
Miałem to szczęście – bądź pecha – że zjadłem na Włodkowica zarówno tuż po pierwszym otwarciu, jeszcze w lekkich oparach absurdu dymu oraz w nowej, przejrzystej rzeczywistości. Nieoznakowany z zewnątrz lokal wita już na wejściu mocno dającym po oczach neonem z logo ośmiu misek oraz zwracającym na siebie uwagę barem, zbudowanym za pomocą… rur szalunkowych. Po wnętrzu biegają kelnerki, stolik należy wyszukać samemu, a nowościa jest sposób rozliczania się dopiero przy wyjściu. Przy drzwiach ustawiona jest kasa, do której należy podejść po zjedzeniu i uregulować rachunek, co eliminuje zbędny okres oczekiwania na rachunek.
Osoby spodziewające się, że menu na Włodkowica będzie odwzorowaniem tego foodtruckowego w stosunku 1 do 1, mogą być rozczarowane, ale nie powinny. Food truck rządzi się swoimi prawami, lokal stacjonarny własnymi – ilość pracowników, koszt wynajmu, obsługa przy stoliku, wiadomo. W każdym razie menu znajduje się jeszcze w fazie testów, przewidywane są pewne zmiany, więc nie będę Wam tłumaczył go krok po kroku. Jest oczywiście buła z pulled pork, ale w wersji powiększonej (18 zł), jest ramen i pad thai w trzech odsłonach. Poza tym można zamówić dwa rodzaje mich – z sajgonkami (18 zł) oraz składająca się z trzech różnych buł maślanych (30 zł). Wielki plus za wodę za złotówkę oraz możliwość przyniesienia piwa z AleBrowaru. Zresztą, jeśli zabraknie miejsca w ośmiu miskach, ze względu na dobre ukłdy właścicieli obu lokali możecie wpaść do multitapu ze swoim jedzeniem.
Podczas pierwszej wizyty na dzień dobry otrzymuję porcję degustacyjną pierożków gyoza z mięsem wieprzowym, tofu, prażonym sezamem, porem i grzybami mum. Pierogi zostały najpierw przysmażone, później jeszcze parowane, na koniec skomponowane z bardzo wyrazistym, słono-słodko-ostrym sosem z chili, czosnkiem i pietruszką, który nieco ratował sytuację, bo farsz okazał się nieco zbyt jednowymiarowy.
Miska azjatyckiej kompozycji (18 zł) to zestawienie sajgonek w trzech odsłonach i kury w panko. Absolutnie świetne jest sajgon roll z wnętrzem łączącym wołowinę i wieprzowinę oraz thai roll z wieprzowiną i pysznie aromatyczną kolendrą. Cieniutkie, chrupiące ciasto popiah, sporo farszu i ogrom doznań przy każdym gryzie, takie przystawki lubię. Spring roll kreweta to krewetka z warzywami, zawinięta w papier ryżowy, podana na chłodno, może delikatnie nieporęczna, ale stanowiąca dobrą, orzeźwiającą przeciwwagę dla smażoncyh partnerów na talerzu. Na dokładkę pozostaje jeszcze soczysta polędwiczka z kurczaka w panierce panko, wzmocniona sosem gastrique o wyraźnym słodkawym profilu. Po skonsumowaniu ostatniej z pozycji wiedziałem już, że błędem było zamówienie jeszcze dodatkoweej miski mini maślanej kompozycji (30 zł).
Oczywiście błędem nie tyle smakowym, co taktycznym, bo zjedzenie tego wszystkiego naraz nie należało do najłatwiejszych czynności w moim życiu. W skład umownej michy wchodzą buły z boczkiem, krewetką i kurczakiem, oczywiście w wersji mniejszej od standardowej, ale uwierzcie mi samodzielne zjedzenie zawartości tego talerza/michy stanowi nie lada wyzwanie. Wrażenie robi na mnie buła z boczkiem, z którą miałem nienajlepsze wspomnienia jeszcze z czasów foodtruckowych. Sama bułka oczywiście delikatna, puszysta, a zarazem zwarta. Tym razem glazurowany w sosie hoisin boczek wręcz rozpływa się w ustach, ma charakterystyczną, delikatnie galaretowatą konsystencję, a jego słodkość komponuje się subtelną ostrością chili. Nie do końca pasuje mi w tym wypadku plasterek pomidora, ale na całe szczęście stanowi jedynie uzupełnienie bardzo udanego zestawu. Buła z krewetą w panko – kolejne smakowe zaskoczenie. Konfitura z czerwonej cebuli, sałata, ogórek, ser i orzechy ziemne, to połączenie tyleż zaskakujące, co odpowiednio do siebie pasujące, natomiast kura w panko z sałatą, pomidorem i plastrami rzodkiewki tak umiejętnie łączy różne tekstury i klasyczne smaki, że powinna podpasować każdemu, dla kogo azjatyckie klimaty są zbyt wyraziste.
Za drugim razem, już w oddymionym lokalu przyszedłem z jasnym założeniem – zjeść pad thai. Ten z kurczakiem to jak zawsze klasa sama w sobie. Nie za suchy, słony, słodki i ostry zarazem, z mięciutkimi kawałkami kurczaka i spajającym wszystko jajkiem. To jest gra smaków, jaką uwielbiam, to jest gra kolorów i wspaniałych zapachów. Widzisz, jesz i chcesz więcej. To nie jest pad thai zapychający ilością makaronu, to pad thai róznorodny i bogaty w składniki, i to jest jego siła.
Czy jest smacznie? Panie kierowniku, jest osiem misek, to musi być smacznie. Jedzenia byłem pewien, choć już po pierwszych wersjach menu widać, że Adaś będzie eksperymentował w kuchni. I dobrze, bo nie ma nic gorszego od nudy i stagnacji. No i jeszcze jedna uwaga, coś o czym już wspomniałem Monice podczas wizyty – zastanowiłbym się nad wprowadzeniem choćby jednej mniejszej przystawki, żeby do dania głównego móc dorzucić jeszcze coś wcześniej, bez konieczności zapchania się. Z tego co wiem, to ekipa ośmiu misek już w tym kierunku nawet działa, więc zapewne niebawem w karcie znajdą się np. same sajgonki. Trzymam kciuki – za jedzenie, za powodzenie, za spełnianie marzeń, bo nie ma drugiej równie pozytywnej ekipy, jak ta z ośmiu misek!
osiem misek
Włodkowica 27
Bylismy w dniu drugiego otwarcia (calkiem nieswiadomie). Potwierdzam, ze jedzenie jest wysmienite. Prawdziwa feria smakow i swiezosci. Polecalbym tylko rozszerzyc menu o pozycje vege. Na 100% wrocimy do Osmiu Misek. Zyczymy duzo powodzenia aby lokal zagoscilbna dlugo we Wroclawiu.
[…] Misek zaczynało swoją przygodę od food trucków, właściciele mieli pomysł, mieli marzenie o własnej restauracji i zbyt małe środki na jej otwarcie, zdecydowali się więc […]
[…] Misek zaczynało swoją przygodę od food trucków, właściciele mieli pomysł, mieli marzenie o własnej restauracji i zbyt małe środki na jej otwarcie, zdecydowali się więc […]