Kiedy wychodziliśmy na pociąg do Wrocławia, ojciec mojej żony rzucił – może zrobić Wam kanapki? Nigdy nie byłem fanem takiej formy posiłków podczas podróży, podobnie zresztą jak jajka na twardo i pomidora gryzionego niczym jabłko. Częściej wybierałem formę odpowiedniego zaspokojenia głodu przed wycieczką, ewentualnie zabrania ze sobą mniej zdrowych przekąsek. W ogóle ostatnimi laty ilość moich podróży PKP zmalała do minimum. Rok w rok zdarza mi się to może dwa razy, w dodatku w opcji nocnej. Tego lata wybrałem się jednak do Trójmiasta pociągiem, a to w związku z dość traumatycznymi przeżyciami na autostradach w ostatnich miesiącach. Nie żeby jazda pociągiem przez siedem godzin pociągała za sobą jakieś wielkie korzyści, ale ma w sobie coś z sentymentalnej podróży do dziecięcych lat, kiedy to kolejne godziny spędzane w ciasnym i niespecjalnie ładnie pachnącym przedziale nie stanowiły żadnej przeszkody. Tym razem taką wycieczkę zafundowaliśmy naszym dzieciom, zwłaszcza starszemu Kazikowi, który od ponad roku w pociągach zakochany jest bezgranicznie.
Wracając do początku tej opowiastki, koniec końców kanapek nie wzięliśmy, bo wymyśliłem obiad w Warsie, niedostępnym we wspomnianych wcześniej nocnych pociągach. Zwariował, pomyślicie. Może trochę tak, ale moja ciekawość wygrała i postanowiłem przekonać się na własnej skórze, pomimo dość jednoznacznych opinii ludzi, którzy mieli okazję kosztować specjałów przygotowanych w wagonie restauracyjnym przez ekipę PKP Intercity.
Na dworcu w Gdyni przywitały nas tłumy, 35-minutowe opóźnienie, a w końcu tłumne przejście na inny peron, kiedy okazało się jednak, że pociąg znany bliżej jako Heweliusz pojedzie nie z czwartego, a z piątego peronu. Ostatecznie jednak jakoś umiejscowiliśmy się na swoich fotelach w przedziale rodzinnym, przeczekaliśmy aż do Heweliusza wgramolą się wszyscy podróżni zmierzający w stronę Wrocławia i Poznania, a następnie wyruszyliśmy na podbój Warsu.
Sam WARS, jak i PKP w ogóle nie należą do instytucji, cieszących się największym zaufaniem. Ba, pomimo pewnego rozwoju tej branży w kraju, to zaufanie odznacza się minimalnymi wartościami na skali. Pendolino to jedno, czas trwania podróży w dalszym ciągu nie mieści się w standardach dobrze rozwiniętego kraju europejskiego, a brak tak standardowych usług jak gniazdko do ładowania telefonu, mówi wiele o stopniu zacofania kolei w kraju.
Do przedziału restauracyjnego zawitaliśmy więc mniej więcej po godzinie od startu podróży, a wewnątrz, wraz z każdym kolejnym komunikatem o opóźnieniu pociągu, robiło się bardziej tłoczno. Nie wszyscy jednak przychodzili w celu zaspokojenia podstawowego głodu. Duża część z przebywających w środku przybyła celem uzupełnienia odpowiednich trunków. Bynajmniej nie ciepłych. Sam wagon prezentuje się całkiem okazałe, wygląda na odremontowany jakiś czas temu, a i użyteczność można ustawić na niezłym poziomie. Trzy czteroosobowe stoki, do tego cztery wysokie hokery i bar/kuchnia. Na pewno nie odrzuca na dzień dobry, co już jest sporym postępem w stosunku do tego, co można było zastać choćby w Warsie lat 90.
W karcie – podobno starannie ułożonej przez osobę tytułującą się mianem Szefa Kuchni – występuje wyraźny podział na dania śniadaniowe oraz obiady, wśród których mieszczą się codziennie dwie zupy, w tym zawsze żurek, pierogi, dania z kurczaka i schabowy, a dla mniej głodnych kanapki.
Całościową obsługę stanowi jedna osoba za barem, która po przyrządzeniu konkretnej potrawy wciela się w rolę kelnera, co zwalić należy zapewne na karb polityki oszczędnościowej PKP. No, chyba, że ci pracownicy to prawdziwi stachanowcy, marzący o wykonywaniu roboty za trzech.
Żurek (9,50 zł) nosi minimalne znamiona żurku, głównie za sprawą wysokiej kwasowości oraz sporej ilości chrzanu i majeranku. Brakuje mu natomiast ciała, jest wodnisty i tak przepieprzony, jak tylko można. W niektórych barach osiedlowych we Wrocławiu jadałem gorsze. Pierogi zdecydowanie nie są reprezentantem prawdziwej sztuki garmażeryjnej. Ich wygląd prędzej świadczyłby o tym, że tuż przed wyjazdem zostały zakupione naprędce w dworcowej Biedronce, niż ulepione dopiero co przez znającą się na rzeczy babcię. Żeby jednak być sprawiedliwym – nie jest to dno totalne, choć cena 16 zł za porcję nakazuje ustawiać je pomiędzy najsłabszymi. Grube ciasto i dość pokraczny kształt specjalnie mnie nie szokują, z kolei farsz jest ziemniaczano-pieprzny, znośny na siłę, oczywiście w kategoriach jedzenia barowego. W mięsnych farszu jest odrobina, w dodatku ktoś kompletnie zapomniał, aby podkręcić smak choćby odrobiną soli. Światełkiem w tunelu jest świeżo usmażona cebulka, choć przyznacie sami, że argument to żaden. Filet z kurczaka (20 zł) z ziemniakami i miksem sałat to najpewniejsza opcja. Plus za soczyste mięso, któremu towarzyszą trochę nijakie ziemniaki oraz rzucony bezładnie miks sałat z paczki. Cena 20 zł nawet specjalnie nie szokuje, biorąc pod uwagę, że mięso smażone jest na bieżąco.
W jakich kategoriach należy traktować jedzenie w Warsie? Dla mnie w dalszym ciągu jako ciekawostkę przyrodniczą i tak rozpatrujcie ten wpis. Przyznam, że po tej przygodzie, następnym razem wpadnę do wagonu restauracyjnego raczej jedynie po butelkę wody, o ile mi jej zabraknie. Nie jest potwornie drogo, nie jest też w żadnym wypadku jakościowo, nie jest też smacznie. Jest nijak – to stwierdzenie pasuje mi tutaj najlepiej. Takie typowe jedzenie, które służy do zaspokojenia podstawowej potrzeby życiowej. Hasło promowane w Warsie – Podróże pełne smaku należy traktować z wielkim przymrużeniem oka, choć żeby być sprawiedliwym – widać, że coś się w kwestii jedzenia w pociągach ruszyło. Niewiele, ale pierwsze oznaki poprawy już widać.
Wars to obecnie firma osobna od PKP, powiazana co najwyżej znajomościami. Firma Wars po prostu wykonuje zlecenie Intercity.
Co wiecej, jakość i smak posiłków potrafią sie bardzo różnić pomiędzy pociągami bo:
1) sa wagony barowe i restauracyjne. W restauracyjnych jest troche inne menu, lepsza jakość i troche bardziej elegancko i drogo. I wiecej obsługi.
2) przyrzadzenie potraw to w dużej mierze kwestia osoby za barem. Jeżeli się przyklada to jedzenie potrafi być naprawdę przyzwoite
3) Każdy wagon obsługuje inna firma(czasami jedna kilka wagonów) która jest podwykonawcą Warsu, co zreszta widać po paragonie.
Warto sie zapoznać z takimi informacjami przed napisaniem o temacie:)
Jak najbardziej się zapoznałem, natomiast pomyliłem jedynie wagon barowy i restauracyjny:) To, czy Wars to inna spółka naprawdę mało interesuje klienta. On chce dostać dobry produkt, nieważne jakim jedzie pociągiem.
Trasa Przemyśl–Szczecin, 8 września 2018. Zamówiłem jajecznice i białą kiełbasę, o którą musiałem upomiec się po 35min czekania. Pani gotująca (niska blondynka) czatowala sobie i obsługiwała swoich podrywaczy poza kolejnością, a inni niech czekają w nieskończoność. Jajecznica była do niczego. Masło była szara na spalonym maśle i z kawałkami teflonu chyba… Gratuluję pracodawcy takiego pracownika. Wstyd.
w podróży wrocław – sopot w warsie były dwie panie. kotlet schabowy to najpewniejsza opcja (kotlety bite na miejscu), do tego świeża mizeria i tłuczone ziemniaki. no jak w porządnym barze mlecznym!
Wars Intercity Szyndzielnia, trasa Kołobrzeg-BB. Czasy absurdu pandemicznego, przekładają się na absurdy restauracyjne:
– stoliki można zajmować co drugi, mimo że w przedziałach i na korytarzu ludzie są stłoczeni bez masek,
– nie można wnosić bagażu, pomimo wolnej calej półki na bagaże, a gdzie masz zostawić jak nie masz miejscówki,
– Pan z Obsługi ustanawia faszyzm totalitarny i wyrzuca wszystkich, którzy nie stosują się do absurdalnych przepisów, na zasadzie albo słuchasz albo wypad, głośno przy tym zwracając wszystkim, którzy się napatoczą uwagę,
– najlepiej dać mu spokój, po co ma coś tam robić, przeszkadzać mu w spokojnej podróży.
Omijać z daleka, chyba że chcesz spędzić czas w nerwowej atmosferze.
Nie polecam. Więcej kultury, mniej absurdów.