Mniej więcej wraz z początkiem wrocławskiego boomu na food trucki, mieszkańcy stolicy Dolnego Śląska zakochali się w tybetańskich pierożkach momo, serwowanych głównie przez warszawską ekipę Momo-Smak. To do ich auta ustawiały się najdłuższe kolejki podczas każdego ze zlotów. Dopiero po jakimś roku ktoś zauważył, że we Wrocławiu istnieje zapotrzebowanie na azjatyckie pierogi na parze, dlatego tuż pod Domarem, w towarzystwie Wartburgera, ustawił się franczyzowy food truck – Himalayamomo.
Relacja z tego miejsca będzie nietypowa, bo podzielona na dwie części. Pierwsza, tuż po otwarciu w sierpniu, druga – w listopadzie. Po pierwszej wizycie długo nie mogłem się zebrać do ponownego odwiedzenia tego miejsca, aż w końcu, na potrzeby relacji, ruszyłem na Braniborską raz jeszcze.
Himalayamomo teoretycznie specjalizuje się w serwowaniu dań kuchni nepalskiej, tybetańskiej i tajskiej. Food truck stojący we Wrocławiu, pod Domarem, to franczyza warszawskiego pomysłu, gdzie podobna knajpka działa ze sporym powodzeniem.
Podczas pierwszej wizyty, w sierpniu, zdziwiła mnie ilość oraz różnorodność dań. Dwie strony z kilkunastoma daniami przywoływały bardziej wspomnienia ze stacjonarnych restauracji, aniżeli ograniczających się do kilku pozycji food trucków.
Menu w wersji kserowanej, kompletnie nieczytelne, niezbyt dobrze nastraja od samego początku, ale staramy się coś wybrać spośród szaro-czarnych napisów. Wybieramy butter chicken (20 zł), chicken pakora (10 zł), mango lassi (8 zł) i oczywiście miź pierożków momo (15 zł).
Na początek otrzymujemy gęste, słodkawe mango lassi, które może nie było najlepszym jakie dane nam było pić, ale ciężko mu też coś zarzucić.
Niedługo potem na stojący przed food truckiem ogrodowy stolik trafia chicken pakora. Dodatkowo dostaliśmy w gratisie kilka sztuk onion pakora, które jednak chyba nie do końca się udały. To po prostu smażona cebula, z której spadła panierka. Kurczak w panierce z mąki z ciecierzycy specjalnie nie zaskoczył. Owszem, to ciekawa przekąska, ale trochę za bardzo nasączona tłuszczem. No i co na talerzyku robi ten ogórek z sałatą?
Także w przypadku butter chicken na talerzu pojawia się ogórek i sałata, a dodatkowo pocięta w słupki żółta papryka. Jako dekoracja, sałatka? Nie wiem. Moje danie przypominało bardziej rzadką zupę, aniżeli butter chicken. Danie owszem, aromatyczne, z wyraźnie wyczuwalnym smakiem kolendry i sporą ilością kurczaka, ale jednak zbyt jednowymiarowe. No i ciekawostka na koniec – w menu widniała informacja, że butter chicken to smażony makaron nepalski z warzywami i kurczakiem. Hmmm, to białe to makaron?
No i na koniec pierożki, danie popisowe Himalayamomo. Otrzymaliśmy trzy wersje smakowe, w sumie dziewięć sztuk naprawdę apetycznie wyglądających pierożków przygotowanych na parze. Oczywiście z nieodłączną sałatą, ogórkiem i papryką. Ciasto minimalnie za grube, ale mięciutkie. Gorzej sprawy miały się z farszem, a właściwie farszami. Najlepiej wypadł ten warzywny, ciekawie zbalansowany, mocno aromatyczny. Natomiast od tych z kurczakiem oraz grzybami biła nijakość. Płaski smak, wychodzący zwłaszcza w tym mięsnym, zbitym i twardawym farszu. Wyglądało świetnie, wyszło słabo.
Długo biłem się z myślami czy wrzucać relację po jednej wizycie, czy jednak dąć Himalayamomo jeszcze jedną szansę. Zdecydowałem, że odwiedzę ich raz jeszcze, ale udało mi się trafić ponownie pod Domar dopiero po trzech miesiącach. Dobrze to i źle. Przerwa spora, ale foodtruckowa ekipa miała czas na poprawę błędów.
Pierwsze co zaskakuje – pozytywnie, to odejście od obszernego menu na rzecz kilku pozycji oraz skupienie się głównie na pierożkach. Podjechałem pod Domar, przede mną w kolejce nie było nikogo, więc liczyłem na szybką obsługę, ponieważ musiałem się zmieścić w 25 minutach. Zdecydowałem się na zupę Moologo, której jednak nie było. Wybrałem więc indyjską zupę pomidorową (10 zł) oraz mieszane pierożki momo (15 zł).
Zupę otrzymałem ekspresowo, po 3-4 minutach. Porcja ogromna, ze sporą ilością nieco za dużych kawałków kurczaka i z ryżem. Bardzo gęsta, wielowymiarowa i doskonale rozgrzewająca. Najlepsza pozycja ze wszystkich, które jadłem w Himalayamomo.
Na koniec nastąpiła tragedia. 25 minut minęło, a pierożków nie było. Poprosiłem o nieco szybsze działanie i zapakowanie porcji na wynos. Zjadłem w aucie, choć nie do końca. Jak wyglądają pierożki widzicie sami. od poprzedniej wizyty ciasto przeszło sporą przemianę, niestety dla właścicieli – na gorsze. Porozklejane, gumowe ciasto, z którego wypływa farsz. I co najgorsze – zarówno farsz wołowo-grzybowy, jak i drobiowo-indykowy (?!) nie różniły się od siebie właściwie niczym. Twarde, zbite mięso, jak poprzednio. Aha, w porcji znalazła się oczywiście sałata i papryka. Po zjedzeniu czterech pierożków musiałem podziękować.
Jak podsumować te dwie wizyty? Myślę, że najtrafniej w jeden sposób – osoby, które nie mają pasji i nie uczą się na błędach, nie powinny zajmować się gastronomią.
Himalayamomo
ul. Braniborska 14
facebook.com/HimalayamomoWroclaw