Wokół festiwalu piwnego Beer Geek Madness narosło wiele legend i historii. Ba, sam festiwal, pomimo że jeszcze młody stażem, stał się niemalże legendą wśród beer geeków. Zawsze jeden format – ograniczona liczba gości, zamknięty teren, motyw przewodni imprezy i przede wszystkim specjalnie przygotowane na tę okazję piwa. Koncepcja kompletnie odmienna od Wrocławskiego Festiwalu Dobrego Piwa, który ma stanowić niejako przedsionek dla piwowarstwa rzemieślniczego, pełnić rolę pomostu pomiędzy piwami koncernowymi a kraftem, pokazać Grażynce i Januszowi, że piwo może mieć smak. Beer Geek z kolei od samego początku wyróżniał się na tle pozostałych imprez piwnych oryginalnością, podejściem do tworzenia nowych piw, a także ograniczoną liczbą gości. Ma być szaleństwo, ma być jakość, ma być zaskoczenie wypisane na twarzach uczestników, a także naprawdę zaangażowana publika.
Osobiście na Beer Geek Madness do tej pory jeszcze nie dotarłem. Po części ze strachu przed tym szaleństwem, po części nie chcąc się do końca identyfikować z tymi nadmiernie wyizolowanymi ze społeczeństwa miłośnikami kraftu, ale w końcu powiedziałem dość. Skoro mocno wkręciłem się w temat piwa rzemieślniczego, staram się być na bieżąco z tym, co wypuszczają zarówno polskie, jak i zagraniczne browary, a i na blogu pokazałem Wam jak wygląda praca przy warzeniu piwa od wewnątrz, nie mogło mnie zabraknąć 1 kwietnia na Krakowskiej. Jeszcze jakoś w styczniu nabyłem drogą kupna bilety w cenie 149 zł, która tylko na pierwszy rzut oka może wydawać się wysoka. Biorąc pod uwagę, że ów bilet upoważnia do picia piwa przez cały czas trwania festiwalu bez ograniczeń, cena jest po prostu uczciwa. Jeśli pomyślę sobie o kwocie, jaką wydałem w trakcie czerwcowego WFDP na Stadionie Miejskim, włos jeży mi się na głowie.
O samych piwach więcej poniżej, najpierw kilka słów o jedzeniu na festiwalu, które, co każdy weteran tego typu imprez wiedzieć powinien, jest równie ważne, głównie dla zachowania odpowiedniej formy, równowagi organizmu i żeby po porostu dłużej pozostać w grze. Strefa gastro została podzielona na dwie części. Pierwsza to food trucki oraz stoisko z przygotowywanymi na woku daniami azjatyckimi tuż przy wejściu, gdzie największym problemem, z jakim trzeba było się zmagać, był… brak piwa. Tak, na festiwalu piwnym nie było piwa, na szczęście tylko na dole. To oczywiście żaden dramat, ale biorąc pod uwagę konieczność oczekiwania ok. 20-30 minut na zamówienie w food trucku oraz pojemność szklanki 0,1 l, często okazywało się, że już w momencie ustawienia się w kolejce po jedzenie piwa brakowało. Jedno stoisko z orzeźwiającym napojem na samym dole mogłoby być niezłym rozwiązaniem. Druga, mini gastronomia, mieściła się w podziemiu, gdzie ustawiono m.in. lody z KRASNOLÓDA, nachmieloną wodę, stanowisko z ostrymi sosami czy kawą z Cafe Targowa. Obok smażono także azjatyckie dania, co w pewnym momencie można było wyraźnie odczuć piętro wyżej. Dym połączony z aromatem ostrych papryczek przyczynił się do ogólnego kaszlu dosłownie wszystkich osób znajdujących się w okolicy punktu Browaru Cztery Ściany.
Na niewielkim poletku przed Zaklętymi Rewirami pojawiła się cała wrocławska czołówka – Panczo, Pasibus, Bratwursty i Happy Little Truck oraz warszawskie auto Hyży Wół. Spróbowaliśmy zarówno kanapki z pastrami u tych ostatnich, ale wołowina choć przyjemnie aromatyczna, tak niestety ciężka w odbiorze, żylasta i niespecjalnie soczysta, jak i smażonego sera z Bratwurstów. Ten jest od samego początku świetny i nie inaczej było teraz, a przy okazji spora porcja zapewniła tak niezbędną ilość kalorii. Enchilady z Panczo zaskoczyły pozytywnie i aż dziw bierze, że nie znajdują się częściej w menu w 4Hops lub food trucku. W międzyczasie, w okolicach północy skusiliśmy się jeszcze na makaron z wołowiną ze wspomnianej wcześniej miejscówki z wokami. Ogólnie na stanowisku panowała lekka partyzantka – w bemarach wystawione zostały usmażone wcześniej kawałki mięsa, warzywa i sosy, które po wybraniu przez klienta lądowały na rozgrzanej do czerwoności patelni, a następnie zostawały zalane jakimś litrem sosu sojowego, przytłaczającego w jednym momencie całą resztę. W stanie wskazującym zjadliwe, na trzeźwo raczej już nie.
BGM od początku odbywa się w Zaklętych Rewirach na Krakowskiej – industrialnym, trzypiętrowym budynku z czerwonej cegły z dala od ścisłego centrum. Miejsce niewątpliwie klimatyczne, choć niepozbawione wad. Pierwsza sprawa – ilość osób. Na blogu Jurka wyczytałem, że na poprzednich edycjach nie było aż takiego ścisku. Na BGM 5 w pewnym momencie zrobiło się tak tłoczno, że przemieszczenie się z jednej sali na drugą, graniczyło z cudem. O specyficznym zapachu (?!) przepoconych skarpet, upoconych koszulek i gdzieniegdzie moczu, chyba lepiej nie będę się dłużej rozwodził. Faktycznie można było odnieść wrażenie, że gości przybyło jednak trochę za dużo, co na całe szczęście nie przekładało się specjalnie na kolejki do poszczególnych stoisk, a było ich w sumie 25 – 20 browarów polskich oraz 5 zagranicznych.
Ok, kolejki oczywiście były, zwłaszcza ta do stoiska Mikkellera, gdzie trzeba było odstać 30 minut. Kilka razy krócej stało się do najpopularniejszych polskich browarów, a do zdecydowanej większości nie trzeba było czekać w ogóle. Mały minusik także za poziom nagłośnienia zlokalizowanej na głównej sali sceny, gdzie wystąpiła m.in. Alicja Janosz. W trakcie muzycznych popisów trzeba było zrezygnować z rozmów z współtowarzyszami. Tyle uwag – niech minusy nie przysłonią nam plusów, bo tych drugich odnotowałem zdecydowanie więcej.
Największym atutem BGM, poza jakością serwowanych piw, jest według mnie karnet pozwalający na spróbowanie każdego piwa w trakcie imprezy bez konieczności sięgania za każdym razem do portfela, a i pojemność 0,1 l umożliwia faktycznie zdegustować więcej pozycji. Próbowaliśmy zahaczyć o każde stoisko, ale uwierzcie – nie da się, tym bardziej powtarzając niektóre piwa kilkukrotnie. Chciałbym Wam napisać, że to taka fajna impreza, na której na spokojnie degustuje się piwo, prowadzi ożywione dyskusje – to akurat prawda – i wraca do domu w nienaruszonym stanie. Tak nie jest. Ilości wypróbowanych trunków nie pozostaje bez wpływu na poziom samopoczucia w końcówce imprezy, nie mówiąc o dokładnej ocenie sensorycznej kolejnych piw. Co by jednak nie mówić, to kompletnie inny rodzaj picia alkoholu, aniżeli weekendowe uchlewanie się wódą w barze. Piwo ma w sobie to coś, co wprawia w pozytywny nastrój, pobudza do dyskusji, a i pozwala na zawiązywanie nowych znajomości. Dzięki temu udało mi się m.in. zabawić sporo czasu z całą ekipą Browaru Stu Mostów, z którą właściwie zamykaliśmy BGM5, dopijając jeszcze to, co zostało na ich kranach. Za dotrzymanie towarzystwa bardzo dziękuję.
Ogólnie rzecz biorąc Beer Geek Madness przeżyłem tak, jak planowałem. Dokładnie takie wyobrażenie BGM umieściłem w głowie, czytając relacje z poprzednich edycji. Co by nie mówić – może i gości przybyło nieco za dużo, może nie wszystkie piwa spełniły oczekiwania, ale to świetna impreza, z dużą ilością bardzo udanych piw, ogromem podzielających twoją pasję ludzi i wspaniałą możliwością poznania osób tworzących polskie piwowarstwo rzemieślnicze.
Nie zanudzając Was, przydałoby się napisać trochę o piwie, będącym głównym bohaterem dnia. Piąta edycja Beer Geek Madness odbyła się pod hasłem – North Side. Każdy z browarów mógł podejść do tematu indywidualnie, ale większość zinterpretowała hasło przewodnie w podobny sposób, próbując stworzyć piwa ze skandynawskim sznytem. Z polskich browarów moim niekwestionowanym faworytem okazało się piwo Naftali z Browaru Golem. Pierwsze skojarzenie – ART9 ze Stu Mostów. Niezwykle orzeźwiające, lekkie piwo, trochę naftowe, trochę owocowe, delikatnie kwaśne. Wracałem kilkukrotnie i namawiałem wszystkich znajomych, że warto. Ciekawa sytuacja miała miejsce przy stoisku amerykańskiego browaru Evil Twin Brewery, do którego w momencie oczekiwania na podpięcie kolejnego piwa nie ustawiała się kolejka, co tego dnia nie było standardem. Także i my mieliśmy się zwijać, ale zaczepił nas stojący za barem jeden z czytelników bloga. Pogadaliśmy – o piwie, o blogu, o gastronomii, o wszystkim, po czym traf chciał, że akurat podpięto piwo Imperial Doughnut Break, czyli dość słodki imperialny porter o typowo stoutowym aromacie. Co tu dużo mówić, prawdziwa perełka oraz idealne dopełnienie lżejszego sour ale’a Tropic Thunder ze szwedzkiego Dugges. Tak genialnego balansu kwasu i słodyczy oraz owocowego aromatu nie doświadczyłem w piwie chyba jeszcze nigdy, cudo.
W mój gust trafiło także Forest IPA z Browaru Nepomucen. Leśne, żywiczne, ze zdecydowaną chmielowością i zaznaczonymi w tle cytrusami. Zawiodło z kolei Express IPA z Pinty. Gdzieś pojawiają się w nim tropikalne owoce, ale kompletnie brakuje kontrującej słodycz goryczki. Sokowirówka z Browaru Zakładowego to jeszcze jedno kwaśne, choć z wyraźnie wybijającymi się owocami piwo, przekonujące mnie do kwasów. Jeszcze przed BGM5 wzbraniałem się przed kwaśnymi piwami, obecnie nadrabiam zaległości i skupuję wszystko, co znajdę w sklepach. Choćby tylko dlatego warto było wybrać się do Zaklętych Rewirów, bo z piwem jest podobnie jak z jedzeniem. Zanim czegoś nie spróbujesz, możesz tylko bezpodstawnie narzekać. Świetne jest to poznawanie nowych smaków, przełamywanie własnych granic, eksperymenty.
Beer Geek Gose z browaru Deer Bear zostało zwycięzcą Beer Geek Choice, a więc nagrody dla najlepszego piwa imprezy. Nagrody zasłużonej, choć moim faworytem ciągle pozostaje wspomniane Naftali. Mega pijalne piwo, idealne na cieplejsze dni, słono-śliwkowe, ale kompletnie nie zamulające. Na dłużej zabawiliśmy też przy stanowisku estońskiego browaru Pohjala, ale pomimo wcześniejszych niezwykle udanych prób z butelkami od nich, odeszliśmy nieco zawiedzeni. Na pewno hitem jest pełen czekolady, mocno goryczkowy Porter Bałtycki Öö.
Oczywiście to tylko kilka z piw, jakich próbowaliśmy podczas Beer Geek Madness. Jedne nie nadają się do tego, aby w ogóle o nich pisać, innych z szacunku do Was nie będę opisywał ze względu na dość mocny stan po wypiciu kilkunastu/kilkudziesięciu próbek.
Na koniec wielkie dzięki dla wszystkich tych, którzy odważyli się, podeszli, przywitali i pogadali podczas BGM5. Ilość czytelników, z którymi zamieniłem kilka zdań, lekko przerosła moje wyobrażenie, a szwagier, czyli mój piwny towarzysz tego dnia, robił wielkie oczy, nie dowierzając, że faktycznie tak dużo osób czyta WPK. Dziękuję, fajnie było Was poznać, a z niektórymi nawet wymienić się szkłem festiwalowym. Do zobaczenia za rok, bo mnie Beer Geek Madness kupił w całości!
BGM 5 zainspirował mnie do tego stopnia, że w końcu ogarnąłem porozrzucane po całej piwnicy piwa i stworzyłem im dobre warunki do leżakowania, więc z całej imprezy, poza ogromem śmiechu, wyniosłem jeszcze jeden pozytyw.