Dwa i pół roku temu popełniłem tekst pod tytułem 9 grzechów głównych wrocławskiej gastronomii. Minęło 31 miesięcy, gastronomia się nieco zmieniła, podobnie jak i moje doświadczenie oraz przemyślenia. Jakie choroby toczą lokalny rynek kulinarny i ciągną na dno miejscowe restauracje u wrót 2018 roku? Zapraszam do dyskusji. Aha, żeby nie było – jest coraz lepiej, choć przez to, że skala większa, to i pewne patologie jakby bardziej zauważalne. Heloł, w końcu jesteśmy w Polandi, tu nie można za dużo chwalić.
1. Chora konkurencja
Restauracja X otwiera się na tej samej ulicy, na której od dwóch lat funkcjonuje knajpa Y. W dniu otwarcia tej pierwszej na przypadkową wizytację wpada ekipa z drugiej, a po piętnastu minutach na Facebooku pojawiają się jakże przyjazne jedynki z dokładną analizą niedociągnięć u nowych sąsiadów. Frytki zimne, łosoś z Bałtyku, piwo z Tychów, a obsługa z Ukrainy. Dno i dwa, tfu, trzy metry mułu. Nie idźcie, bo jelitówka gwarantowana. Tak, oczywiście komentarze wrzucone z fejkowych kont, bo przecież kto by miał tyle odwagi napisać to pod swoim nazwiskiem. Kto by miał w sobie tyle rozsądku, żeby zrozumieć, że konkurencja to motor napędowy rozwoju. Całe szczęście, że to chory margines naszego społeczeństwa – zakompleksiony i z klapkami na oczach. Na szczęście pozostaje też ta druga, piękna strona medalu i właściciele restauracji Y wpadający w odwiedziny z winem i ciastkiem na powitanie. I dla Was wielki szacunek.
2. Mam Cię w dupie, nie wrzucę menu
Tutaj mamy constans. Owszem, coraz więcej restauracji skumało, że menu na Facebooku, będącym najczęściej jedynym źródłem wiedzy o niej, to w sumie niezły pomysł. W dalszym ciągu są jednak miszczowie internetów, co to otwierają super hiper ekstra restaurację, a tak po prostu dziwnym trafem zapominają powiedzieć, jakież to specjały serwują. O braku czasu na wrzucenie jednego postu dziennie z aktualnym menu lunchowym nie mówię. W końcu ciężko znaleźć te 25 sekund w ciągu dnia, wiadomo.
3. Specjalizacji mówimy stanowcze NIE
Jest takie powiedzenie – lepiej być najlepszym w jednej kategorii, niż średniakiem w kilku. Jak myślicie, dlaczego piłkarze nie grają jednocześnie w koszykówkę i nie skaczą na nartach? Bo to trzy różne światy, choć wszystkie da się objąć pod pojęciem sportu. Pizzę, burgery i pierogi ruskie też na siłę można określić jako potrawy czy też kuchnię. Prosimy Was wszystkich serdecznie, nie łapcie pięciu srok za ogon, bo niedługo będziecie zmuszeni łapać dodatkową pracę po godzinach, żeby zarobić na spłacanie zamkniętej restauracji. I nie, nie tłumaczcie mi, że tego wymaga gość.
4. Lokalne media
Jakiś czas temu napisałem Wam czego nie rozumieją tradycyjne media. Te wszystkie rankingi na podstawie TripAdvisora czy głosowania smsowe na najlepszą restaurację. Proszę, dajcie sobie spokój albo zatrudnijcie specjalistów.
5. Takie naturalne, że aż sztuczne
Pączki z prochu, lody z gotowych past, a wszystko to okraszone sosem pieczeniowym z torebki i pięknymi hasłami – tradycja od 1989 roku, naturalne smaki, sru tu tu tu. Wiem, że to dla wielu niewyobrażalne, ale sos można uzyskać w trakcie różnych procesów obróbki mięsa, a lody wcale nie muszą powstawać z naturalnej nutelli.
6. Meteory bez koncepcji
Wiele jest miejsc, które w dniu otwarcia wyglądają, jakby właściciele naprawdę mieli ciekawy pomysł. Przyzwoicie wyglądające menu, Szef Kuchni z głośnym nazwiskiem, własny ogród, a co za tym idzie kilka tygodni zachwytów. Później jednak przychodzi opamiętanie – Grażynka, my nie policzyliśmy food costu, na tym makaronie z chorizo sprowadzanym z Hiszpanii zarabiamy 30 groszy, a do sezonowanego steka to w sumie dokładamy. Dobra, zwolnimy Szefa Kuchni, zatrudnimy innego za pół ceny, makron i steki niech zostaną, ale dołożymy burgera, bo Janusze się domagają. Po trzech miesiącach wizja ulega zmianie, bo jednak kasy ciągle brakuje, a uskładana przez lata górka na koncie zmalała do zera. To zrobimy tex-mex w następnym miesiącu, a w kolejnym tydzień bałkański. A po nim możemy się już zamknąć.
7. Świadomy klient
Dosmażcie mi mojego tatara, Magda Gessler w 64. odcinku mówiła, że tak trzeba. Pisałem o tym już kilka razy, że my, osoby działające w gastronomii, żyjemy trochę w bańce i nie widzimy, że świadomość kulinarna standardowego Kowalskiego jest na żenującym poziomie. Ta topinambura to jakaś wyspa? Sezonowane steki, to jak warzywa, rosną tylko w lecie, tak? Może trochę przekoloryzowałem, ale słuchając różnych historii od właścicieli, takie sytuacje mają miejsce. I nie, nie każdy musi znać się na wszystkim, ale też nie dajmy sobie wmówić, że ilość osób chodzących do restauracji przekłada się na świadomość.
8. Rozwijasz się? No to my ci dokopiemy!
Oni otworzyli już drugą lokalizację, teraz robią kichę i zdecydowanie obniżyli poziom w stosunku do tego, co robili na początku. A tamci nawet przenoszą restaurację do innego miasta i wcale nie różnią się od McDonald’s. Każdy z nas wie, że żyjemy w kraju, w którym nie znosi się ludzi osiągających sukcesy. Powiodło im się? Na pewno dostali kasę od rodziców, oszczędzają na składnikach albo mają układy w mieście i dostali tańszy lokal. Nie ma świętości, nie ma szacunku do ciężko pracujących na sukces ludzi. Jeśli komuś się udało i otwiera drugi czy trzeci lokal, to na pewno kradnie i zarzuca swoje ideały o robieniu fajnych rzeczy i trzeba go sprowadzić do poziomu dna. Nazw wymieniać nie będę, pewnie dobrze wiecie o których m.in. miejscach piszę. I co ważne – nikogo to nie ominie. Ani najbardziej ukochanej pizzerii, burgerowni czy restauracji. Jeśli się rozwijasz, masz gwarancję tego, że nazajutrz otrzymasz opinię o utracie własnego ja, zaprzedaniu się i patrzeniu tylko na kasę. Jakby zarabianie było czymś złym.
9. Nie wiem, nie znam się, nie orientuję się, zarobiony jestem!
Słowo klucz – edukacja. A właściwie jej brak. Jasne, jest grupa ambitnych Szefów Kuchni, jeżdżących od stażu do stażu, eksperymentujących, doskonalących własne umiejętności. Tylko wiecie co? Podobnie jak w innych zawodach, to w dalszym ciągu niewielki promil. Po co się doskonalić, skoro na Rynku kucharzy jest niedostatek, więc pracę i tak dostanę od ręki, a jeszcze mogę postawić własne warunki. Niestety, taka to przykra rzeczywistość, stąd później na talerzach bohomazy z balsamico i pietruszkowy garnier do zestawu surówek, no i niezniszczalne kiełki lucerny do wszystkiego – na jajecznicę, steka i schabowego. To także podpunkt do obsługi kelnerskiej, dla której w dużej części problemem jest nauczenie się nazw i składników trzech potraw krzyż. Aha, ambitni Szefowie i kelnerzy, Wy wiecie, że ja nie piszę tu o Was.
Na zdrowie!
Spodobało Ci się? Udostępnij znajomym!
Ale punkt 8. wcale nie jest taki bezsensowny. Kiedy otwierasz trzeci, piąty, dziesiąty lokal – to znaczy że idziesz w masówkę. Nie tylko nie jesteś w stanie powitać stałego klienta po imieniu, ale też nie ma fizycznej możliwości przez cały czas osobiście nadzorować wszystkich swoich restauracji. Wtedy zaczynają pojawiać się głosy, że w lokalu na ulicy X obsługa jest niemiła, a na ulicy Y w mięsie są chrząstki. Zaczynasz robić wszystko, żeby utrzymać wszędzie jednakową jakość. I tym sposobem robisz to samo, co od lat robi McDonald’s, w którym cheeseburger smakuje identycznie bez względu na to czy jesteś w Polsce, Ameryce czy Serbii.
Specjalizacji mówimy stanowcze NIE , miało być chyba TAK
A o czym jest tekst? O tym co chcemy, czy co chcemy wygonić?:)