Bywają relacje, które czekają na swoją kolej długi czas. Z różnych względów, najczęściej spowodowane jest to koniecznością przemyślenia opinii na temat danego miejsca, aby była ona jak najbardziej uczciwa w stosunku do Was, ale i restauracji. Niedawno pisałem Wam w relacji z NABE, iż absolutnie nie wiem w jaki sposób będę oceniać sushi po takim przeżyciu. Przeżyciu zwanym omakase, ustawiającym pogląd na pewne kwestie w kuchni japońskiej i kuchni w ogóle, na zupełnie nowym pułapie. O omakase przeczytacie we wspomnianym tekście, dzisiaj jednak o I Love Sushi, a więc sushi barze odwiedzonym przeze mnie w okolicach lutego.
Marka I Love Sushi znana jest we Wrocławiu już od kilku lat, a to za sprawą dwóch lokali – na Strońskiej i Grabiszyńskiej, a w okolicach końcówki 2017 roku do rodziny tej niewielkiej, lokalnej sieci zawitał trzeci punkt, tuż przy urzędzie miasta na Gabrieli Zapolskiej. Wnętrze jest spore, dość typowe dla sushi barów, z stolikami dla dwóch osób, wysokim barem i nienarzucającą się obsługą.
Menu również specjalnie nie zaskakuje, a obok klasycznych zestawów sushi znajdują się w nim m.in. przygotowywane na tajską modłę zupy. Na dzień dobry decydujemy się właśnie na tom yum (14 zł). To dość kwaśna odsłona tejże, z wyraźnie zaznaczonym słodkim tłem, typowym orzeźwieniem trawy cytrynowej i lekkim muśnięciem ostrości. Przyzwoicie, choć ta kwaśność na minimalnie zbyt wysokim poziomie. Pierożki gyoza (16 zł) z wołowym nadzieniem to z kolei pozycja zdecydowanie godna polecenia i do powtórzenia przy kolejnej wizycie. Ciasto cieniutkie i sprężyste, mięso soczyste i obficie doprawione, super. Kimchi (12 zł) mocno sfermentowane, kwaśne i nieprzesadnie ostre, ale przyjemnie podbijające apetyt przed daniem głównym.
Ze znajomym zdecydowaliśmy się na jeden zestaw, można chyba nawet powiedzieć, że trochę januszowy, ale takie akurat były okoliczności – maki Exclusive (85 zł), składający się z 28 rolek w różnorakiej konfiguracji. Do gustu najbardziej przypadły mi głębokie w smaku, intensywne, pomimo swojego niewielkiego rozmiaru, unagi maki z węgorzem. Cieszy mnie odpowiednie zakwaszenie ryżu oraz twardość, a także stosunek jego ilości do porcji dodatków. Martwi nieco ta sałata i kiełku rzucone na talerz. Po co, w jakim celu, bo chyba nie do dołożenia sobie do poszczególnych rolek, nie mam pojęcia.
Niespecjalnie trafiła do mnie także opcja uramaki z pastą z łososia. Mdłą, smutną w sumie pastą z łososia, ale to chyba kwestia konsystencji tego właśnie dodatku, a może po prostu jakiegoś uprzedzenia do wszelkiej maści past. Wersje ze świeżym łososiem, jak na dość klasyczny polski sushi bar, pasujące w sam raz jako pomysł na luźny lunch w centrum, w okolicach Dworca Głównego. To jedno z tych miejsc, w których sushi zjada się bez przydługich rozważań na temat genialnej jakości składników. Do I Love Sushi raczej wpadasz na szybki zestaw ze znajomymi i idziesz dalej. Powiedziałbym, że to takie solidne wyższe stany średnie we Wrocławiu. Przyzwoicie skręcone, ze sporą ilością ryby i innymi daniami na niezłym poziomie.
To jest w ogóle moment, w którym należy zadać sobie pytanie – czego oczekujemy po sushi. Czy wyrywania z butów, czy niezwykłego doświadczenia kulinarnego, czy jednak sushi na tyle już spowszedniało, że po prostu wpadamy do sushi baru na obiad jak do każdej innej restauracji i nie ustawiamy swoich oczekiwań przesadnie wysoko, tylko dlatego, że to sushi. Przychylam się do tej ostatniej opcji, bo i ona jest mi w ogóle najbliższa jeśli chodzi o spożywanie posiłków poza domem. Ogromne oczekiwania pozostawiam na niewielki odsetek tych miejsc, do których idę w konkretnym celu, aby rozwijać świat swoich zmysłów. Do większości wrocławskich suszarni idę na luzie, z jednym oczekiwaniem – podania przyzwoicie przygotowanego jedzenia. I to w I Love Sushi otrzymałem, a jeśli kiedyś znajdę się na głodzie w pobliżu, pewnie wpadnę na szybki obiad, natomiast chwile ekscytacji pozostawię dla takich miejsc, jak Ato Sushi, NABE czy Yemsetu.
I Love Sushi
Gabrieli Zapolskiej 1