Otwarcie wegańskiego baru Wilk Syty wywołało spore poruszenie w środowisku osób zajmujących się miejscową gastronomią, na imprezie powitalnej pojawił się tłumy, które na długo przed otwarciem ustawiły się kilkudziesięcioosobowej kolejce. Jako że raczej nigdy nie staram się pchać na afisz, przybyłem na Trzebnicką, gdzie ów bar wystartował, kilka dni po oficjalnej premierze.
Wilk Syty powstał z połączenia dwóch oddzielnych projektów – wegańskiej ekipy Food Fight i domowej cukierni Sugar Szop. Z takiej kooperacji narodziło się nowe roślinne miejsce na gastronomicznej mapie stolicy Dolnego Śląska, ze zmieniającym się co jakiś czas menu, w którym każdorazowo coś dla siebie znajdą miłośnicy zup, większych posiłków oraz deserów.
Trafiam na Trzebnicką dwukrotnie – dzień po dniu, za każdym razem w okolicach pory obiadowej. Wnętrze urządzone jest w sposób wpisujący się w najnowsze trendy małej gastronomii – pojawiają się drewniane stoliki, siedzisko ze sklejki, ale i dużo zieleni, co wydaje się być zrozumiałe ze względu na profil Wilka. Obsługa może minimalnie pogubiona, ale niezwykle przyjemna, uśmiechnięta i skora do porad. No i namawia na desery, a desery po obiadach jak poniżej, to niespecjalnie dobry pomysł dla osób mających problemy z utrzymaniem wagi.
Zupa dnia (9 zł), a więc warzywna z azjatyckim sznytem, to rzeczywiście ciekawa mieszanka dwóch kulinarnych kultur, która wypada zaskakująco pozytywnie. Smaki ciekawie się równoważą – mleczny wywar z kafirowym aromatem w żadnym wypadku nie gryzie się z warzywnym wkładem, a więc botwinką, cukinią czy dymką. Zupa przyjemna w odbiorze, delikatnie rozgrzewająca na końcu, a przy tym zbalansowana i konkretna.
Pieczeń rzymska z tempehu (22 zł) z kuleczkami ziemniaczano-chrzanowymi nie jest pozycją, która do mnie przemawia. Mój główny zarzut – całość jest za ciężka, jedno smażone z drugim plus gęsty sos. Brakuje mi tu przełamania, odświeżającego elementu, a nie jest nim na pewno dość sucha w sumie sałatka z kolorowych marchewek, buraków, botwiny i truskawek. Sama pieczeń rzymska – nazwa może przyprawić o ból brzucha wszystkich antywegan – interesująca, mięciutka, o wyrazistym, orzechowym posmaku. Odniosłem wrażenie, że ktoś chciał tu zrobić za dużo za jednym zamachem, bo spokojnie wystarczyłaby sama pieczeń lub kuleczki w towarzystwie sałatki.
Za to moim faworytem są placuszki porowe z gulaszem warzywnym (20 zł). Świetne, bezdyskusyjnie świetna pozycja, poprawnie zrównoważona – wytrawna, słodka, kwaśna, choć na pewno też nie należy do najlżejszych. Atutem są już same placki – delikatnie chrupiące z zewnątrz i kremowe w środku, skomponowane z aromatycznym miksem warzywnym, w którego skład wchodzą fasola, batat, cukinia, cebula oraz wnoszący tak potrzebny powiew świeżości granat. Dla mnie zdecydowanie do powtórzenia.
Pierwszy kontakt z barem Wilk Syty zapisuję na plus. Niedociągnięcia w pierwszym tygodniu nie są niczym nadzwyczajnym, więc wybaczam i zwalam na karb eksperymentów i prób. Nie myli się tylko ten, który nic nie robi, tym bardziej cenię, że właściciele nie starają się podążać w stronę banałów, a ewidentnie szukają ciekawych inspiracji. Ja to kupuję.
Wilk Syty
ul. Trzebnicka 3
Hej, czy masz w planach wizytę w Stole na Szwedzkiej? Intryguje bardzo. Pozdrawiam
omg, my bylismy w sobote w 4 osoby. o godzinie 15 już było tylko JEDNO DANIE, dostaliśmy w daniu obiadowym po 3 małe ziemniaki (miałam wrażenie że jedna porcja rozdzielona została między 4 osoby), totalnie za drogo ok 30 zł za trzy katofle, troszeczkę vege 'mięsa’ i garstkę surówki. Zupełnie nieprzygotowani do wydawania jedzenia. TRAGEDIA 🙁