To miała być nowa jakość na wrocławskim, nieco hermetycznym i nudnawym rynku gastronomicznym, i po pierwszym dniu śmiało można powiedzieć, że jest i będzie. Gastro Miasto ruszyło w ostatni piątek czerwca w Browarze Mieszczańskim z wysokiego C i mam dziwne wrażenie, że szybko się nie zatrzyma. Zamysł był prosty – zebrać w jednym miejscu ponad 20 restauracji, browar, wino, słodkości, ustawić trochę siedzisk, leżaków, stworzyć naturalną strefę chilloutową w ukochanym przez wrocławian miejscu.
Na miejscu, pomimo pewnych problemów z rozkopaną ulicą Hubską, zjawiłem się jeszcze przed 17, w sam raz na start imprezy. Na stoiskach restauracyjnych trwały jeszcze ostatnie nerwowe przymiarki, układanie towaru, podłączanie sprzętu, a elektrycy próbowali wyczarować prąd dla każdego ze stoisk, aby nie pojawiały się problemy z jego dostępem. Szturm na bramę wejściową nastąpił szybko, a kolejne miejsca siedzące zaczęły zapełniać się miarowo już w pierwszych minutach. Co bardziej obrotni rozpoczęli eksplorowanie stoisk jeszcze przed pierwszą falą kolejek, spragnieni z kolei od razu obstawili Rumbar i dwa punkty browaru Wbrew, gdzie na kranach pojawiło się w sumie około dziesięciu różnych trunków.
Początkowy tłumek pokazuje jasno, że wrocławska społeczność, pomimo wielu miejskich atrakcji, domaga się przemyślanych koncepcyjnie, niezłych organizacyjnie i stojących na odpowiednim poziomie imprez. Zresztą, w rozmowach zarówno z gośćmi imprezy i wystawcami, panował optymizm, co do samego pomysłu i idei pokazywania wrocławskich restauracji szerszemu gronu, promowania Szefów Kuchni oraz stworzenia miejsca, w którym miłośnicy kulinariów spotkają się z twórcami i razem będą się dobrze bawić.
Kulinarne przygody podczas Gastro Miasto rozpocząłem dość przewidywalnie, bo od stoiska Yemsetu, gdzie udało się zjeść świetną, kompleksowo złożoną smakowo bułkę maślaną z boczkiem, natomiast w późniejszym etapie imprezy, kiedy do gry wszedł już także alkohol, swoją rolę spełnił tłuściutki, smakowity ramen, któremu minimalnie zabrakło słoności. Z oczywistych względów nie mogłem odmówić sobie wizyty w okupowanym przez Viniversum i SeaFood Bar&Market namiocie – połączenie ostryg i wytrawnego lambrusco zdecydowanie przypadło mi do gustu, a mózg automatycznie przełączył się na tryb wakacje. Umówmy się, ustawione obok siebie pojęcia: ostrygi, lambrusco, leżaki, automatycznie przywołują na myśl chillout, leniwy weekend i luz, którego tak potrzeba po ciężkim tygodniu pracy. Jeśli można to zrealizować niemal w centrum miasta, odjeżdżając od miejsca zamieszkania na kilka kilometrów, kupuję w całości.
Nie do końca przekonał mnie sposób podawania uwielbianego przeze mnie chaczapuri U Gruzina. Odgrzewanie wcześniej upieczonych placków na patelni, to jednak nie moja bajka. Niezmiennie doskonałą robotę wykonała ekipa Mo’jo Sandwiches. Obstawiam, że ich kanapka z żebrem była najczęściej zamawianym daniem w trakcie pierwszego dnia. Złożoność smaków mięsa zamkniętego w brioszce kompletnie przestawia sposób myślenia na temat jego przygotowywania. Jak się okazuje, da się to zrobić odmiennie od wszystkich, doprawić na poziomie nieosiągalnym dla innych, a jednocześnie dobrać proste i trafione składniki do całości. Moje serce skradł uśmiechnięty team Raju Pstraga, któremu – tu ciekawostka – pomagał były Szef Kuchni restauracji Dinette, Paweł Bieganowski. W ramach uspołeczniania, bo Gastro Miasto pełni również taką rolę, zakończyliśmy z nimi imprezę po drugiej w nocy, a mnie udało się usłyszeć m.in. ciekawą historię powstania Raju Pstrąga. Historię pasji do jedzenia, która przyczyniła się do stworzenia tak popularnej lokalizacji odległej o niespełna dwie godziny drogi od Wrocławia. Pstrąg dla dorosłych z rodzynkami, słoniną, cebulką i podlany siwuchą, to kwintesencja sposobu myślenia właścicieli. Prostota, swego rodzaju przaśność, grill i świeżutka ryba. Dla mnie najlepsza pozycja pierwszego dnia w kwestii kulinarnej i co do tego nie mam żadnych wątpliwości.
Zauroczyła mnie równie prosta, ale przygotowana z ogromnym serduchem carbonara z Pici Pasta. Dziewczyny na co dzień działają trochę schowane na Szczytnickiej i mam przypuszczenia graniczące z pewnością, że Gastro Miasto okaże się doskonałym oknem wystawowym na szersze grono wrocławian, niezdających sobie sprawy z istnienia takiego lokalu, gdzie własnoręcznie wyrabiany makaron po prostu smakuje wybornie. Wybornie, o ile nie macie zbyt wygórowanych oczekiwań w stosunku do klasycznego makaronu. To kolejna restauracja, za którą stoi konkretna historia życiowa prowadzących ją osób. Historia porzucenia dobrej pracy na rzecz niepewnej przyszłości w gastro. Sądząc jednak po uśmiechach dziewczyn, wnioskuję, że mimo wszelkich trudności, było warto.
Udało mi się skorzystać z nowinki na Gastro Miasto, a więc mniejszych porcji degustacyjnych. Kanapka z pastrami od Plastrami w cenie 14 zł to oczywista okazja i możliwość spróbowania przy tym kolejnych kilku pozycji, bez konieczności drenowania własnego portfela. Z trzech opcji indyjskich tym razem wybrałem tą jeszcze mi nieznaną. Curry Karma stacjonuje na Gaju, a do Browaru Mieszczańskiego zawitała z przenośnym piecem tandoor, wzbudzając niemałą ciekawość. Chiken Tikka w trzech kolorach z dodatkowym, świeżo wypiekanym chlebkiem naan, to zdecydowanie dobry pomysł na sam koniec imprezy, kiedy kubki smakowe domagają się wyrazistych smaków.
Czy Gastro Miasto się udało? To ocenić będziemy mogli pewnie po przynajmniej dwóch z siedmiu zaplanowanych edycji, ale jedno jest pewne – organizatorom udało się stworzyć nowatorską imprezę z wieloma smaczkami – dosłownie i w przenośni, przyjemną dla ucha muzyką na żywo w wykonaniu Alicji Janosz, naprawdę poprawnym piwem od browaru WBrew – spróbujcie FestTorfpedy Barrel Aged!, ogromem pysznego jedzenia, a przede wszystkim całym mnóstwem ludzi, z którymi warto pogadać – o życiu, jedzeniu, pobawić się i zapomnieć o ciężkim tygodniu. Wchodzę w to w ciemno, liczę na dobrą pogodę i lecę dalej spędzać czas na Gastro Miasto.