O Monster Cook dowiedziałem się już jakiś czas temu z niezawodnego w tym temacie Facebooka. Nawet wybrałem się spróbować kilku dań z menu, posmakowało mi, ale zabrakło motywacji, żeby sprawdzić niewielki punkt na Olszewskiego jeszcze raz i przeprowadzić dla Was relację. Po prostu, lenistwo wygrało. W końcu jednak zebrałem się do kupy i wyruszyłem ponownie na testy, tym razem bliżej centrum, tuż przy budowanym właśnie nowym dworcu/galerii PKS, na ulicy Joannitów. O nowej miejscówce, równie dziwnej co pierwsza, za chwilę, najpierw warto przyjrzeć się skąd się w ogóle wziął pomysł na Monster Cook.
Pomysłodawcą Monster Cook jest uczestnik jednej z edycji Hells Kitchen – Mateusz Grzędziński, który zamarzył sobie robić ciekawą kuchnię w niespodziewanych lokalizacjach, które na pierwszy rzut oka mogą lekko szokować. Pierwsza budka na Olszewskiego, tuż pod akademikiem Uniwersytetu Przyrodniczego jest malutka, schowana, a jednak odniosła sukces, studenci i nie tylko zaglądają chętnie, a jeszcze chętniej zamawiają jedzenie z dowozem. Bo Monster Cook to głównie dowozy, natomiast jedzenie na miejscu odbywa się w nieco streetfoodowych klimatach, co akurat mnie niespecjalnie przeszkadza. Popularność pierwszego miejsca przyczyniła się do otwarcia w czerwcu drugiego lokalu – wewnątrz gmachu Dyrekcji Kolei na Joannitów. Miejsce przedziwne, ale stanowiące doskonały punkt wyjścia do rozwożenia jedzenia po całym mieście.
Dobra, rozpisałem się o lokalizacji, ale co można w ogóle zjeść w Monster Cook. Menu dla obu lokali jest takie samo – opiera się głównie o dania indyjskie. Chicken Tikka, jalfrezi czy tradycyjne curry, a do tego zawsze zupa tom ka khai.
Któregoś dnia musiałem kupić żonie bilet na pociąg – nie pytajcie dlaczego nie przez internet, bo to już temat na dłuższą rozprawę na temat PKP, zaparkowałem na Joannitów, a przy okazji skorzystałem z możliwości zjedzenia na miejscu, w niewielkim pawilonie na parterze ogromnego budynku kolei. Zamawiam kubełek butter chicken (14 zł), zestaw jalfrezi (19,99 zł) na miejscu oraz kubełek tikka masala (14 zł) oraz zupę tom ka khai (12 zł) na wynos.
Na początek kubełek butter chicken, w którym dzieje się wiele. Zarówno w smaku, jak i aromacie. Sos jest kremowy, nieco słodki, pomidorowy, ale i delikatnie ostry, a kawałki kurczaka właściwie już w kubeczku rozpadają się na włókienka. Użycie w tym wypadku sformułowania – rozpada się w ustach, nie jest naciągane.
Zestaw z kurczakiem jalfrezi składa się z całego kubka mięsa z sosem, osobno podanego ryżu oraz surówki. Jalfrezi mocno rozgrzewa, sos jest gęsty, duża ilość papryki momentami nieco łagodzi jego smak, a obficie sypnięta świeża kolendra daje przyjemne, odświeżające ukojenie w każdym gryzie. Dobre wrażenie sprawia poprawnie ugotowany ryż z wyraźnym ziołowym aromatem i doprawdy nie przeszkadza mi, że to nie ryż jaśminowy, a równie dobry basmati.
Do domu zawiozłem jeszcze chicken tikka masala, który nie pachnie aż tak dobrze jak butter chicken, ale smak utrzymuje się na przyzwoitym poziomie. Kawałki soczystego kurczaka dokładnie oblepia jedynie lekko ostry, aksamitny sos, w którym mocno zaznaczone są klasyczne dla indyjskiej kuchni smaki. Z kolei zupa Tom Kha Kai w pierwszym kontakcie mocno ogrzewa, spora ostrość utrzymuje się do ostatniej chwili, ale w międzyczasie do głosu dochodzi także przyjemna słodycz i kwaśność oraz cytrusowe nuty od trawy cytrynowej. Niewielki na pierwszy rzut oka kubeczek, w którym oprócz zupy znajdują się grzyby, kolendra, kurczak i makaron ryżowy, spokojnie wystarcza nawet dorosłemu facetowi.
Siłą Monster Cook jest nie tylko jedzenie, bo ono broni się samo, ale także to, jak to jedzenie zachowuje się w trakcie dowozu. Nie traci wiele na jakości, może po prostu słabiej się prezentuje wizualnie. Wyszedłem zadowolony z lokalu, zjadłem dodatkowo w domu i już wiem, że z chęcią wrócę, a i na pewno skuszę się na zamówienie telefoniczne.
Monster Cook
Olszewskiego 23, Joannitów 13
