Doszliśmy do momentu, w którym w ciągu sezonu letniego, zloty food trucków organizowane są we Wrocławiu co weekend. Festiwal Mood4Food pod Halą Stulecia był kolejnym z nich, a że był to weekend długi, to i ja miałem nieco więcej czasu na testowanie dań z kolejnych aut. Jakby tego szczęścia było mało, dopisała pogoda. Ba, dopisała to chyba złe słowo. Mimo deszczowych prognoz, przez dwa dni słońce świeciło na tyle mocno, że nie należało przesadzać z ilością piwa, które kusiło na stoisku Kontynuacji. A to właśnie do tego namiotu udaliśmy się ze znajomymi na początku, aby ugasić pragnienie.
Ekipa Kontynuacji trafiła z piwami w dziesiątkę, dobierając zestaw idealnie skrojony na upalną pogodę. Zarówno Cymbopogon z Artezana, jak i Paso Fino z Browaru Roch spełniły swoją rolę i odpowiednio orzeźwiły nas przed sporą porcją jedzenia.
Przechodząc do jedzenia, nie sposób nie wspomnieć o braku kolejek. Te zdarzały się tylko przy kilku autach, ale i tak najdłuższy czas oczekiwania na potrawę wynosił około 20 minut, co jak na nasze wcześniejsze doświadczenia zlotowe, strasznym okresem nie jest. Spory wpływ na odbiór miało też wcześniejsze przyjście zarówno pierwszego, jak i drugiego dnia, dzięki czemu uniknęliśmy największego nawału wygłodniałych wrocławian.
Na samym początku pierwszego dnia postawiliśmy na miejscową klasykę, zamawiając w Bratwurstach i Pasibusie. Jack Daniels z tego drugiego tylko utwierdził nas w przekonaniu, że burgery to w dalszym ciągu ich największa zaleta. Świetnie zgrillowane, różowe mięso, świeże warzywa i lekka bourbonowość w aromacie. Natomiast w Bratwurstach zdecydowaliśmy się na wursta w bułce z kiszoną kapustą dla kumpla, który na weekend przyjechał wprost z Niemiec, ale ichniejszych kiełbasek nie jada. Dla mnie oczywiście ser smażony, choć w wersji light, bez bekonu, a jedynie z podkręcającą smak papryczką jalapeno. Po takim wstępie można było przystąpić do kolejnego etapu obiadowego, tym razem w wersji indyjskiej.
W niepozornym food trucku Curry Point, przybyłym wprost z Krakowa, nabyliśmy drogą zakupu dwie pozycje z ich niedługiego menu. Lepsze wrażenie pozostawił po sobie lekko ostry, kremowy i niezwykle aromatyczny butter chicken, obsypany dodatkowo całym pęczkiem cudnie pachnącej kolendry. Danie zdecydowanie do powtórzenia. Z kolei tajskim curry z ananasem i nerkowcami zajadał się głównie nasz młody, ze względu na przeważającą w nim słodycz. Niezbyt dobrze zbalansowane danie, trochę jednowymiarowe. Na pewno nie zaszkodziłoby w tym wypadku jakieś smakowe przełamanie.
W niemałe osłupienie wprawił nas brak kolejki do zazwyczaj najliczniej obleganego food trucka na wszystkich zlotach – Momo Smak. Mało tego, nie tyle że nie było kolejek, co przy ich aucie nie było kogokolwiek. Powód okazał się dość prozaiczny – organizatorzy ustawili Momo na totalnym uboczu, a swój błąd naprawili dopiero w niedzielę.
Korzystając z okazji wypróbowaliśmy w sumie trzy smaki, z których najlepiej, kolejny już raz, smakowały pierożki warzywne. Lekkie, w sam raz na tę pogodę. Opcja z wołowiną zawierała wewnątrz nieco bulionu, który ogrzewał przełyk zaraz po przegryzieniu, ale samo mięso bardzo zwarte, choć faktycznie nieźle doprawione. Pierożki z kurczakiem odpuściłem sobie po pierwszym gryzie, bo sprawiały wrażenie mdłych.
Kierując się na parking w stronę Pergoli, żona wypatrzyła jeszcze auto Shakewave i skusiła się na soczysty strzał, który faktycznie dał pozytywnego kopa w dalszych zmaganiach z upałem.
Drugiego dnia zacumowaliśmy na dłuższy czas przy food trucku KRAM, w którym zaopatrzyliśmy się w duże ilości lemoniady, tworząc jednocześnie punkt wypadowy do kolejnych jedzeniowych przygód.
Na pierwszy ogień poszły pierożki baozi i zupa birmańska w rozpoczynającym działalność streetfoodową aucie pan.puh. Szerzej o ich jedzenie możecie poczytać w osobnym wpisie.
Dla ochłody zaopatrzyliśmy się w odpowiednie napoje chłodzące, tym razem od Browaru Stu Mostów, a lenistwo, które wygrało w niedzielę, wygoniło nas najpierw jedynie po burgery. Te z ustawionego jakieś pięć metrów dalej warszawskiego B.B.Kings. Z tą ekipą miałem wspomnienia zarówno negatywne, właśnie ze względu na suchego burgera, jak i te skrajnie odmienne, dzięki kanapce z pulled pork. Kolejny sprawdzian Królowie zdali na piątkę, a ich burger tym razem smakował wybornie, a poza soczystym mięsem na pierwszy plan wybijał się ten charakterystyczny zapach paleniska.
Na pewno szybko zapomnieliśmy o ramenie z warszawskiego auta Mam Ramen. Szczelnie wypełniona składnikami miseczka skrywała w sobie może i dużo dodatków, ale zabrakło w niej tego najważniejszego – smaku. Delikatny bulionik bardziej przypominał nam polski rosół, aniżeli japoński specjał streetfoodowy.
Na koniec dłuższą chwilę spędziliśmy jeszcze przy prawdopodobnie najmniejszym stanowisku na zlocie, a dokładniej mówiąc przy lodziarni KRASNOLÓD. Nasz Kazik przez dłuższy czas nie mógł oderwać się od w pełni naturalnych lodów. Dla mnie hitem okazał się sorbet warzywny, z mocno wyczuwalnym, interesującym selerem.
Pierwszy raz od dawna, nie denerwując się na długie kolejki, spędziłem fajny weekend na zlocie. Oby więcej takich imprez, oby więcej tych bez kolejek i przede wszystkim z dobrą pogodą i świetnym jedzeniem.